„Niech to szlag… ”
Nie można było powiedzieć, że
krajobraz Afryki był w tym momencie piękny, ponieważ nikomu nie przychodziło do
głowy podziwianie go, przemierzając dziką i suchą sawannę pieszo. W oddali
widać było bardzo dokładnie wulkan Ol Doinyo Lengai. Levis nie chciał rzucać
okiem w jego stronę, gdyż wydawał się stromy, poza tym mroczny i pełen
tajemnic. Jak każdy inny czynny wulkan – także niebezpieczny. Niedaleko zbocza,
po którym można by na niego wejść, ledwo widać było setki strzech
jednopokojowych lepianek… osobna sypialnia, osobny dom dla matki z dzieckiem…
nawet, jeżeli plemię Masajów, do którego zmierzali Lara i Levis było nieliczne,
ilość budynków zbudowanych z trzciny, kilku pali wbitych w ziemię, robiła
wrażenie. Wydawałoby się, że prowizoryczne budynki mieszkalne, cały ogromny
plac otoczony wiklinowym pnączem są już tak blisko. Nic bardziej mylnego.
Sawanna, nieporośnięta jak dżungla licznymi drzewami, jedynie wysokimi, suchymi
trawami sprawiała, że wszystko widoczne było, jak na patelni. Jak na wyciągnięcie
ręki. Mimo że między położeniem towarzyszy a miejscem przebywania koczowniczego
plemienia było kilka kilometrów różnicy, i tak można było spokojnie dostrzec, w
którą stronę iść. Nie można się było zgubić. Ale można się było zmęczyć, tym
bardziej, że wysoko na niebie położone słońce przygrzewało bezlitośnie, wiatr
wiał lekko, praktycznie niewyczuwalnie, tyle zaledwie, by większa kępka trawy
czasem zakołysała się delikatnie. Większa zwierzyna o tej porze odpoczywała w
cieniu, wychodząc na łowy dopiero przed zmrokiem, nie mając ochoty wystawiać
się na upał. Mniejsze gryzonie natomiast chętnie prażyły się na słońcu, daleko
w przedzie ledwo widoczne stado antylop afrykańskich szukało resztek kłączy czy
bulw, zupełnie niedaleko plemienia Masajów. Wystarczyła chwila, by zaraz
wszystkie zerwały się do ucieczki. Levis wyczuł pod nogami dudniący tętent,
patrząc pytającym wzrokiem na Larę.
- Masajowie
będą mieli dorodny obiad, pewnie młode gazele podeszły za blisko. Reszta się
spłoszyła.
Lara nie
przerywała kroku, chociaż słyszała zmęczony wędrówką w upalny dzień, głośny
oddech Levisa. Długo udawała, że nie dostrzega jego spoconej twarzy, nie widzi,
jak stawiał coraz mniej chętnie stopy na wybrukowanej kamieniami i piaskiem
ścieżce, w samym środku dzikiej sawanny. Dopiero, gdy do jej uszu przestały
docierać odgłosy kroków, gałązek łamanych pod ciężkim obuwiem, zatrzymała się i
odwróciła.
- Ciebie już
chyba kompletnie popieprzyło… - warknęła, wracając się kilka metrów. Robert
siedział na przewróconym pniu jakiegoś mniejszego drzewa. Jego krótko
przystrzyżone, ciemne włosy były mokre od potu, który spływał także z czoła po
twarzy. Przyglądała mu się chwilę, po czym, gdy tylko zobaczyła, że mężczyzna
chce zdjąć z siebie koszulę z długim rękawem, Croft natychmiast spojrzała wrogo
na towarzysza i ręką zabroniła mu odpiąć pierwsze guziki.
- Nie będę
się powtarzać, więc słuchaj uważnie. Nie po to po wysiadce z samochodu kazałam
ci się ubrać, jak na Sybir. Jesteśmy daleko od szpitala, a ostatnie, na co mam
ochotę, to zabawa w pielęgniarkę i robienie ci zastrzyku z surowicy. Może fakt,
przede mną zaledwie kilka kilometrów drogi, ale dla ciebie i twojego życia, to
aż kilka kilometrów. Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo jadowite stworzenia
żyją w tych trawach, mając na ciebie ochotę. Ja sobie poradzę, natomiast ty
będziesz grzać w długich spodniach i koszuli, czy ci się to podoba, czy nie. Jasne?
Levis musiał
przyznać dziewczynie rację. Przypomniał sobie drogę, którą przejeżdżał wraz z Polipsychidystą
Bapoto i Larą jeszcze kilka godzin temu. Westchnął ze zmęczenia, po chwili
odpowiadając jej znudzonym tonem głosu.
- Nie
moglibyśmy tam pojechać skradzionym wozem tego Murzyna?
- Nie, nie moglibyśmy.
Po pierwsze nie okradnę kogoś, kto wyciągnął do mnie z pomocą brudne łapsko. Gdyby
nie ten Polipsychidysta, wciąż nasze tyłki odpoczywałyby w Kenii. Po drugie,
myślałam, że jesteś stróżem prawa… co się stało z twoim sumieniem, Levis?
Mężczyzna
tylko wzruszył ramionami.
- Życie…
wśród tych traw, o własnych nogach wcale nie jesteśmy bezpieczni… wolałbym być
w wozie.
Robert
prychnął. Croft nienawidziła takiego zachowania. Wyśmiewania jej decyzji i,
przede wszystkim, nieposłuszeństwa. Postanowiła trochę go postraszyć. Kopnęła z
całej siły w pień, spod którego wypełzł jakiś mniejszy wąż, natychmiast wijąc
się w stronę większej trawy i chowając się w niej. Robert aż podskoczył z
wrażenia, automatycznie lekko podenerwowany wstał z pnia drzewa. Lara spojrzała
na niego rozbawiona.
- To tylko niejadowity dasypeltis.
- Nie
nabijaj się ze mnie tylko dlatego, że nie jesteś na sawannie pierwszy raz. Nie
podoba mi się to. Przyjechałem tu, bo nie chciałem, byś była sama w potrzebie…
-
Przyjechałeś tu, bo ludzie Majora lubią za mną łazić, a dorwanie takiego kogoś
mogłoby przywrócić ci posadę inspektora. Kogo chcesz oszukać, Levis? – Zapytała
niezadowolona. Gdzieś w podświadomości wiedziała, że nie powinna być zła na
człowieka, który po prostu chciał napić się wody i odpocząć kilka minut. Ona
nie musiała tego robić, chciała iść dalej, w przód, jak najszybciej. A jej
poirytowanie zachowaniem mężczyzny sprawiało, że stawała się drażliwa i
kłótliwa. Szukała dziury w całym, rzucała słowa, których mogła żałować, ale w
sumie miała to w dupie. Zawsze taka była i zawsze zarzucał jej to Trent. Była
sarkastyczna, drażliwa i łatwo ją było zdenerwować. Niepotrzebnie.
- Kłamiesz.
– Warknął Robert, patrząc poważnym wzrokiem prosto w oczy kobiety. – Jestem tu,
bo nie chciałem cię puszczać samej. Masz bardzo krótką pamięć, Croft. Gdyby nie
ja, spałabyś teraz na więziennej pryczy, a gdyby nie Dante, byłabyś martwa na
dnie oceanu. Nie będziesz podróżowała już sama. Nie będziesz się narażała dla
kogoś takiego jak Major… bo zażyczył sobie rozwiązanie jakiejś legendy…
- Nie narażam
się dla niego. Robię to dla przyjaciół.
- Gówno
prawda, chcesz rozwiązać tę zagadkę do końca, gdyby tak nie było, zamiast
jechać do Afryki, wydedukowałabyś, gdzie Major trzyma twoich ludzi. Nawet nie
zapytałaś Athanasii, gdzie była z nimi przetrzymywana, jak się czuli, jak
wyglądali, chociaż to ona ostatnia widziała ich żywych. Zachowujesz się tak,
jakby cię w ogóle nie interesowali. Liczą tam tylko na ciebie, Croft. Sami są
słabi. Jak ty mi tu zdechniesz, bo z drzewa skoczy na ciebie koleś Majora i cię zastrzeli,
tylko dlatego, że jesteś słaba i nie doleczyłaś ran po Sri Lance, to oni też tam zdechną. Każdy dzień może być ich ostatnim. Kurtis stracił dla ciebie to życie.
Nie możesz teraz narażać się na śmierć sama, tutaj. Jego poświęcenie poszłoby
na marne…
Robert
ściszył głos, kiedy dostrzegł, że Lara stoi do niego tyłem. Zaciskała pięści.
Miała ochotę uderzyć mężczyznę za to, że ma czelność wspominać w takiej chwili
o Kurtisie… że ma czelność wmawiać jej, iż nie troszczy się o życie Winstona,
Alistera i Zipa. I o swoje. Była tu dla nich, nie dla laurów, nie dla zagadki. Chciała
wrzasnąć, że to nie jest jego sprawa, że nie ma prawa mówić jej o poświęceniu
Kurtisa. Chciała wykrzyczeć mu prosto w twarz, co o nim myśli. Chciał być jej
pomocą? Był tylko ciężarem! Niepotrzebnym, białym człowiekiem, który nie
potrafił zachowywać się w dzikiej trawie afrykańskiej sawanny! Podziwiał tylko
antylopy, w oddali obserwował nosorożce, narzekał na zbyt daleką trasę! Był
zbędny! Miała ochotę wszystko z siebie wyrzucić, zostawić go tu i dalej iść
sama, aż do plemienia Masajów, i dalej, z nimi do wulkanu. Nie mogła tego
zrobić. Jej krzyk mógłby sprowadzić na nich nieszczęście w dzikim otoczeniu, a
pozostawienie go tu równałoby się ze śmiercią mężczyzny. Dziewczyna
przypomniała sobie Alcatraz, chociaż było to tak dawno... już długi czas nie
wspominała tamtego okresu. Już dawno wyrzuciła go ze swojej pamięci, teraz
jednak wrócił. Zostawić Levisa na śmierć? Kurtis zostawił ją w celi, zaraz
wracając po nią, przesiąknięty wyrzutami sumienia do szpiku kości. Lara
wiedziała, że zrobiłaby to samo, wracając po Roberta. Była w końcu ulepiona z
tej samej gliny. Myślała podobnie. Wręcz identycznie, jak kiedyś Trent.
- Ciesz się,
że nie idziemy środkiem dżungli, na skróty. W przeciwieństwie do niej, tutaj, w
szczerym polu, możesz sam wypatrzyć coś niebezpiecznego i spieprzyć, na przykład
na drzewo przed hienami…
Larze nie
chciało się tłumaczyć, że hieny nie potrafią chodzić po drzewach, kiedy
zobaczyła zaskoczony i przerażony jednocześnie wzrok mężczyzny.
- Podelektuj
się trochę krajobrazem, zanim wrócisz do obskurnego mieszkania na
przedmieściach Londynu, Levis. Pooddychaj świeżym powietrzem, w drodze poszukaj
jakichś orzeszków, kłączy, bulw, tak jak tamten nosorożec, którego możesz sobie
obejrzeć przez lornetkę. A teraz ruszmy się stąd, zanim naprawdę coś nas ukąsi.
Zrobisz sobie przerwę na stojąco.
Lara
wyciągnęła z plecaka butelkę wody i rzuciła mężczyźnie. Ton jej głosu był nadal
ironiczny i drażliwy, ale mniej wrogi. Ten już bez słowa, jakby zdziwiony jej
poważną postawą, jej spokojem, odkręcił korek. Nie spodziewał się takiej
reakcji. Znał Larę już jakiś czas, sądził, że po ostrzejszej wymianie słów
zacznie krzyczeć, tupać nóżką i bronić swojego zdania. Nic takiego nie
nastąpiło. Robert uśmiechnął się najpierw sam do siebie, potem do kobiety.
-
Przepraszam. – Powiedział, gdy zakręcał korek butelki po wodzie mineralnej. Odrzucił
ją Larze, a ona wyciągnęła z kieszeni listek tabletek przeciwbólowych, bo obite
w oceanie żebra znów dawały o sobie znać. Połknęła kilka kapsułek naraz i
popiła wodą.
- Jestem
zmęczony i rzucam słowa na wiatr. Znasz się na tych terenach, nie będę ci
sprawiał już problemów.
- Dzięki.
- Poza tym…
nie powinienem wspominać o Kurtisie. I twoich przyjaciołach. Nie zaczynaj
wątpić w to, co robisz. Skoro tu jesteśmy, to znaczy, że doprowadzimy zagadkę
do końca i odbijemy twoich przyjaciół. Przepraszam, że wyleciałem z tym głupim
pomysłem ścigania Majora. Sam ścigałem go długo i nie potrafiłem dorwać, zbyt
dobrze się zaszywa. Ta zagadka może być jedynym wyjściem, powodem, dla którego
opuści kryjówkę i powinie mu się noga. Nie powinienem podważać twoich decyzji.
Lara tylko
skinęła głową, słysząc jego słowa. Zrobiło jej się miło, gdy usłyszała, jak
Robert przyznał się do winy, chociaż wcale nie była taka ona wielka.
Przypomniała sobie, jak zwykle kłóciła się z Trentem. Ani ona, ani on nie
potrafili odpuścić, toteż kłótnie te nigdy nie miały swojego łagodnego
zakończenia, zwykle ktoś trzaskał drzwiami i obrażał się na kilka dni…
miesięcy… lat. Rozmowa dająca upust emocjom, ale trzymająca nerwy na wodzy była
o wiele przyjemniejsza. Bez zbędnych krzyków, bez fochów, bez urażonej dumy.
Croft żałowała, że nie mogła właśnie tak kończyć sporów z Kurtisem. Po prostu
zamykać twarz i nie krzyczeć. Miałaby o wiele więcej czasu, który mogłaby
spędzić z nim…
„Nie myśl tak… już się nic nie zmieni. Trzeba
pamiętać dobre… ”.
Nie
dokończyła. Poczuła szarpnięcie i odwróciła twarz w stronę Roberta, który
ścisnął jej ramię.
- Koniec
przerwy, czeka nas jeszcze kawałek drogi do osady.
Schody
hotelowe o tak późnej godzinie skrzypiały niesamowicie, toteż rudowłosa kobieta
starała się po nich stąpać delikatnie i spokojnie. Na pierwszym piętrze
zatrzymała się i skręciła w korytarz pełen drzwi. Automatyczne światło zapalało
się z każdym jej krokiem, było to niesamowite udogodnienie dla ludzi
wracających w nocy z pracy czy dyskoteki i nie potrafiących otworzyć kluczami
drzwi swojego pokoju. Problem w tym, że Athanasia nie miała zamiaru sięgać po
klucze. Po prostu pociągnęła za klamkę. Pokój hotelowy był identyczny jak ten,
w którym przebywała wraz z Dantem Leydonem w oczekiwaniu na powrót Lary i Roberta.
Zawierał w sobie małą łazienkę, aneks kuchenny z salonem i niewielką sypialkę.
Zgrabna, rudowłosa kobieta przekroczyła próg i zamknęła za sobą ostrożnie
drzwi, by nie narobić żadnego zbędnego hałasu. Salonik wydawał się być
opustoszały, toteż postanowiła od razu zajrzeć do sypialki. Rozsunęła jej
zasuwane drzwiczki i krzyknęła.
Pokój był
pusty.
Jedynie na
małej, nocnej szafeczce leżało opróżnione opakowanie po lekach, a z wiszącej obok
na stojaku kroplówki, jeszcze niedawno montowanej przez pielęgniarkę, kapał
roztwór fizjologiczny nafaszerowanymi medykamentami o strukturze ciekłej. Nie
było ubrań. Nie było plecaka. Zniknęły wszystkie rzeczy, jakie widziała tu
jeszcze kilka godzin temu.
- Co tu się…
Nagle
ściszyła głos, by w grobowej ciszy usłyszeć ciche pojękiwanie dochodzące z
szafy. Kobieta pełna obaw otworzyła ją, by po chwili krzyknąć jeszcze głośniej
niż wcześniej. W szafie znajdowała się pielęgniarka. Związana i zakneblowana bandażami
oraz gazą medyczną. Nasia odetchnęła kilka razy i natychmiast pomogła uwolnić
się młodej blondynce w kitlu lekarskim. Pomyślała natychmiast, że ma dość. Ma
dość wrażeń, ma dość nieprzyjemnych niespodzianek… chciała jak najszybciej
wrócić do Czech i, chociaż jeszcze kilka dni temu cieszyła się jak dziecko,
teraz opadły jej ręce z niemocy. Mimo wszystko chciała też zapytać, co się
stało. Rozhisteryzowana kobieta szybko ją ubiegła.
- Mówił, że
musi jechać… nie słuchał mnie… coś wspominał, że pani opowiedziała mu o jakimś
wulkanie…
Kobieta
rozpłakała się w niebogłosy, po czym Athanasia mocno przytuliła ją i pomogła
jej usiąść na łóżku. Miała wyrzuty sumienia, że mówiła mu o takich rzeczach,
kiedy stan jego zdrowia nie był pierwszorzędny. Nie pomyślała, że mężczyzna będzie
aż tak nieodpowiedzialny.
- Niech pani
się nie martwi… - powiedziała spokojnym głosem i mocniej przytuliła do siebie
wciąż histeryzującą pielęgniarkę.
Czarnoskóry mężczyzna szeroko
uśmiechnął się, na wieść o dwójce białych ludzi, którzy właśnie odwiedzili jego
plemię. Wyjrzał ze swojej chaty i zobaczył, lekko rozsuwając szmatę w
prowizorycznych drzwiach, jak wyprostowany, dobrze ubrany mężczyzna przygląda
się stadu pasących się krów. Natychmiast nakazał ugościć białych najlepiej, jak
było to możliwe w ubogich warunkach masajskiej kohorty. Było to przecież
logiczne, że turyści często odwiedzający masajskie plemiona pozostawiali dla
czarnych drogie prezenty – od butów po inne części garderoby czy nawet telefony
komórkowe. W oddali usłyszał krzyk bardzo młodej kobiety, przeplatany z głośnym
łkaniem.
Dobra. Poniosły mnie emocje z tym ostatnim zdaniem.
ŻYCZĘ MIŁEGO POWROTU DO SZKOŁY tym, którzy jeszcze do niej chodzą. A tym, którzy ją skończyli, współczuję równie mocno, jak sobie :) Bo ja tak bardzo nie chcę do pracy...
W społeczeństwie masajskim kobieta miała być przede wszystkim żoną i
matką. O jej małżeństwie decydowali rodzice po naradzie z rodzicami przyszłego
męża lub z nim samym. O tym, czy dziewczyna była gotowa wyjść za mąż, świadczyła
obecność miesiączki, a gdy tylko się pojawiała – nadszywano wejście do pochwy.
- Osumare! – krzyknął doniośle stary mężczyzna, dużo głośniej niż kobieta z
innej chaty. Natychmiast dużo młodszy, choć bardzo do niego podobny z twarzy
chłopiec, tak samo jak ojciec – ubrany w czerwoną, długą szatę – przybiegł,
ciekawy. Wódz spojrzał na niego i
uśmiechnął się do szeroko.
- W chacie
Dubaku krzyczy kobieta.
- To jego
małżonka, najmłodsza córka szamanki Malaika. Dubaku chce nowego potomka.
- Każ jej
się uciszyć. Odstraszy białych. I każ ugościć ich najlepiej, wyjdę na spotkanie
im za jakiś czas, po posiłku. Dowiedz się, co planują i użycz im
wszystkiego, czego chcą.
- Słyszałem
od białego mężczyzny, że chcą iść na gorącą górę.
- A więc
zaprowadzimy ich tam jutro, z samego rana. Tymczasem ucisz Malaikę. Niech
oddaje się z zamkniętą twarzą.
Lara udawała, że nie słyszy
zanoszących się płaczem jęków, które roznosiły się po terenie
plemienia. Mimo zdziwienia Roberta, jemu również nakazała ignorowanie ich. Kiedy przyglądał się nago biegającym dzieciom, które bawiły się w coś, co na pierwszy
rzut oka mogło przypominać zabawę w ganianego, do Croft podszedł Osumare.
Był bardzo podobny do wcześniej poznanego Bapoto, jednak wydawał się nieco niższy od niego. Robert, mając przed sobą sporą ilość przedstawicieli czarnej rasy, stwierdził, że niczym się oni od siebie nie różnią, przy czym bardzo łatwo można ich ze sobą pomylić. Nawet nie starał się zapamiętywać ich imion.
Był bardzo podobny do wcześniej poznanego Bapoto, jednak wydawał się nieco niższy od niego. Robert, mając przed sobą sporą ilość przedstawicieli czarnej rasy, stwierdził, że niczym się oni od siebie nie różnią, przy czym bardzo łatwo można ich ze sobą pomylić. Nawet nie starał się zapamiętywać ich imion.
- Wódz nasz
powiedział, że na gorącą górę boga Polipsychidystów udacie się rano z kilkoma
naszymi ludźmi. Będą wam przewodnikami.
Lara
podziękowała mężczyźnie i uścisnęła jego wielką, czarną dłoń. Nie była niska
ani drobnej postury, jednak czarnoskóry Masaj, będący dużo młodszy od niej, wydawał
się potężniejszy, silniejszy. Monumentalny jak czarny posąg błyszczący się w
południowym słońcu dzikiej Tanzanii. Spojrzała
mu prosto w oczy i spróbowała wyczytać z nich cokolwiek, jednak dźwięk dzwonka
komórki Leydona natychmiast zwrócił jej uwagę. Lara podeszła do Roberta i
chwyciła go za dłoń, gdy tylko wyciągnął telefon z kieszeni.
- Nie
odbieraj. Oddzwoń z mojego.
Levis
spojrzał na nią z delikatnym zdziwieniem w oczach. W odpowiedzi na jego
mimiczne pytanie westchnęła głośno i natychmiast wytłumaczyła, o co chodzi.
- Mój
operator ma tańsze połączenia.
- Na
Tanzanię? Jak…
- Po prostu
z przyzwyczajenia myślę o takich rzeczach przed wyjazdem.
Już nie tyle
lekko zdziwiony, co totalnie zaskoczony miłą postawą równie miłej Lary, która tak
nagle zaczęła być pomocna i… miła, wziął do ręki jej komórkę. Spojrzał na
wyświetlacz swojego telefonu i spisał numer, którego właściciel próbował się
dodzwonić do byłego inspektora. Robert domyślał się, że ostatnia kłótnia tak
wpłynęła na kobietę. Miał nadzieję, że Croft wybrała pozytywny azymut aż do
powrotu do Anglii lub dłużej, nie miał ochoty na spotkanie z Larą sprzed
godziny. Nacisnął zieloną słuchawkę.
- Z tej
strony Robert Levis, dzwoniono do mnie z tego nume… Nasia? Nie płacz… jeżeli
chcesz, to wracaj do Pragi, nie trzymam cię przecież w hotelu na smyczy,
myślałem tylko, że pomożesz dojść do siebie… jak to „uciekł”…
Po chwili
były inspektor brytyjskiej organizacji SOCA poczuł, jak ktoś wyrywa mu
słuchawkę z dłoni. Rzucił gniewne spojrzenie na Larę, która natychmiast
schowała telefon do kieszeni i uśmiechnęła się sztucznie szeroko do towarzysza.
- Próbowałam
być miła. I będę taka… dla ciebie. Nie dla niej. Ona może poczekać. Idę coś
zjeść, pod tamtą strzechą są przygotowane dla nas owoce.
- Niech to
szlag… - przeklął Levis, gdy tylko Lara odeszła od niego kilka kroków. Rozejrzał
się dookoła siebie, jak gdyby wypatrując czegoś lub kogoś konkretnego. Jedyne,
co dostrzegł, to grupę dorosłych Murzynów zajętych swoimi sprawami i dzieci, które
skradały się do grupy pasących się kóz, by wystraszyć je dla zabawy i rozgonić.
Zobaczył też Larę, siedzącą na drewnianym,
prowizorycznie skręconym krześle i zajadającą z kamiennego półmiska zupę
z liści kapusty, które Masajowie nazywają liśćmi kozimi. Nie wiedział, czy
powiedzieć jej prawdę, czy może wciąż okłamywać ją, by zajęła się robotą, by
nie zajmowała się teraz mniej ważnymi rzeczami… miała to być przecież
niespodzianka po zakończonej walce z Majorem… dodatkowy sukces. Westchnął
jeszcze, ostatni lecz najgłośniejszy raz i ruszył powolnym krokiem za
towarzyszką. Postanowił potowarzyszyć jej przy odpoczynku. W końcu jutro już
mieli odwiedzić tereny legendarnego wulkanu.
CDN.
Przeproszenia za długą nieobecność, ale sami wiecie - praca, potem wakacje, teraz znów praca. Dziękuję tym, którzy ciągle tu są :) Szczególne podziękowania i ogólnie cały rozdział dedykowany dla Anity i Patrycji za... to -> KLIK - jestem pod ogromnym wrażeniem, to ląduje również w ciekawostkach. I w ogóle Patryk potwierdzi, jak to w nocy przeczytałam, to sie o mało nie popłakałam ze śmiechu xD
Dziękuję tym, którzy wciąż piszą... także
MUSTELCE, która podejrzanie siedzi cicho z nowościami na blogu, tak, wiem...
jestem hipokrytką :D (mówi ta, co miesiąc nie publikowała). Ale ja tak
uwielbiam czytać wasze opowiadania, miejcie ich jak najwięcej, rozmnażajcie się
i bądźcie płodni jak najdłużej :DDobra. Poniosły mnie emocje z tym ostatnim zdaniem.
ŻYCZĘ MIŁEGO POWROTU DO SZKOŁY tym, którzy jeszcze do niej chodzą. A tym, którzy ją skończyli, współczuję równie mocno, jak sobie :) Bo ja tak bardzo nie chcę do pracy...
Lilko, zawsze można siedzieć na czterech literach w domu i opowiadania pisać zamiast pracować, nie? xD Ja za życzenia miłego powrotu do szkoły nie dziękuję, bo mnie one nie dotyczą, jeszcze cały wrzesień odsiedzę w domku a od października się zobaczy.;) Ja tam osobiście bardziej współczuje tym, co jeszcze do szkoły chodzą... XD
OdpowiedzUsuńOkey, koniec gadki-szmatki. Rozdział znowu jakiś króciutki albo mi się wydaje tylko? No, nie ilość się liczy lecz jakość i ja tę jakość ocenię. ;)
Fajny klimat Afryki oddajesz w Tym opowiadaniu, w tych dwóch rozdziałach, pięknie opisane krajobrazy, gatunki zwierzaków, aż miło. Niepokoi mnie ta pielęgniara w szafie i telefon zdołowanej, zdesperowanej Nasii. Chyba naprawdę zaczyna mieć kobieta depresje, skoro od razu telefonuje po pomoc, wcześniej pokazywała pazury i sama dawała sobie rade ze wszystkim. Cóż, Lara chyba troche za surowo ją potraktowała, odrzucając połaczenie, ale Lara to Lara, zawsze wie wszystko najlepiej.
Aż się zdziwiłam jak faktycznie była taka milutka później! Ale w sumie, wyszło na jej, została przeproszona i Robert zwalił prawie całą winę na siebie. A Croft lubi, jak jej się ustępuje i przyznaje racje. Byłam zaskoczona troche uległą postawą Roberta, ale jak przeanalizowałam jego sytuacje w tej Afryce i w ogóle... to w sumie ma rację, że się Lary trzyma. Sam nie dałby sobie rady. ;)
Okropne mają te zwyczaje z kobietami ci Masjowie, ale to już pisałam pod poprzednim rozdziałem. Biedne te wszystkie dziewczyny!:( Aż naprawdę sama się źle czułam, gdy czytałam, jak tamta krzyczała, a nikt nie reagował. ;(
Miesiąc to jeszcze nie tak długo jako przerwa w publikacji, gorsze się zdarzały przerwy i dłużej trzeba było czekać na Twoje rozdziały, Lilko. Cieszę się, że dodałaś ten i czekam na dalsze części. Jest super i oby tak dalej! Pozdrawiam! ;-*
PS. Cieszę się, że życzenia się podobają i się popłakałaś ze śmiechu. My nieskromnie z Pati przyznałyśmy, że całkiem nieźle wyszło, dlatego cieszę się bardzo, że i Tobie się podoba. ;-** Pozdrawiam!
PS 2. Co z Kurtisem?:-(((((