Rozdział dwudziesty szósty

Muzyka do rozdziału : KLIK :

"Niech jego duszę zakradną Wielkie Ptaki"

                Wciąż jeszcze aktywny wulkan Ol Doinyo Lengai, położony w Tanzanii, na północ od Kenii mógł być dość nietypowym celem nie dla samej Lary, ale i dla Roberta, który uparł się, by z towarzystwem wyruszyć z nią w kolejną, trudną podróż. Mężczyzna nie nalegał, by rudowłosa Athanasia wybrała się na tę wycieczkę wraz z nimi. Swoje zdanie wyraziła prosto. Nie miała zamiaru ruszać w świat, chciała po prostu zostać w Anglii, pić o piątej herbatę i odpoczywać po całym zamieszaniu związanym z Majorem. Miała dość zabaw w archeologa, podróżnika, którym nigdy nie była. Była kiedyś kurwą. Była wykładowcą na uniwersytecie i z utęsknieniem czekała na koniec wakacji, który umożliwiłby jej powrót do swojej szarej codzienności. Zupełnie inaczej myślała Lara. Niczego nie nauczyła ją gonitwa za legendarnymi artefaktami, choć już nie raz narażała dla nich życie. Usprawiedliwiała się, że dzięki nim odzyska przyjaciół i utrze w końcu Majorowi nosa. Cieszyła ją kolejna wyprawa i wiedziała, że Afryka powiązana jest ściśle ze słowem „niebezpieczeństwo”. Lara, jeszcze w hotelu, nocą, zamiast słuchać Roberta, jaki prosił, by odpoczynek potrwał choć przez kilka kolejnych dni, uparła się, że start odbędzie się już następnego ranka. Zdołała przekonać Leydona, który przyznał jej rację. Trzeba było się spieszyć. Ratować Zipa. Alistera. Winstona. Levis nie chciał o tym słyszeć, jednak nigdy wcześniej nie kłócił się poważnie z Larą, nie znał starej zasady, by nie kopać się z koniem. Nie wygrał. Natomiast narzucił warunek, jaki kobiecie przeszkadzał, ale na który już nic nie mogła poradzić, bo w tym wypadku nawet Dante nie przyznał jej racji. Robert chciał jechać z nią i zabrać kilka osób, którzy mogliby ją chronić. Musiał jej wybić z głowy podróżowanie w samotności, chociaż Lara wciąż powtarzała, że nie może ryzykować czyjegoś życia. Levis, owszem, był policjantem. Ale nie był Kurtisem. Trent był jedyną osobą, która mogłaby jej towarzyszyć. Która dałaby sobie radę, która wspierałaby ją, chroniła i przy okazji nie pakowała się w nieznane gówno. Był mężczyzną, jakiego brakowało jej najbardziej, najmocniej… nie mogła zrobić nic. Bez niego sens tracił każdy wyjazd, z drugiej strony jednak wyobraźnia podsuwała kobiecie widok martwego Majora. Aby go dorwać, trzeba było dokończyć legendę, a co za tym idzie… wyjeżdżać. To przez niego znalazła się wtedy w Turcji… z Nim. To przez niego zawzięła się, by rozwiązać legendę, to przez niego musi ratować przyjaciół. To przez niego największego z nich straciła. Tym bardziej nie chciała ryzykować życia towarzyszy, tylko oni przecież tak naprawdę jej zostali i wolała, by bezpiecznie czekali na jej powrót w domu. Krzyknęła coś w rodzaju, że przecież Robert nie poradzi sobie w terenie. Owszem, poradzi sobie na ulicy, w samochodzie, z bronią palną w ręku. Ale na dzikiej sawannie, tym bardziej w porze suchej dla Tanzanii, nie będzie w stanie jej kontrolować, być niańką kobiety, którą chciał bronić. To ona tak naprawdę będzie pilnować jego. Levis krzyczał, że Major nasłał na nią ludzi na Sri Lance, pod wodą rozegrała się walka o życie kobiety. Nie pozwolił sobie wytłumaczyć, że to nie ludzie Majora, ale morski potwór był tam największym zagrożeniem. Kto wie, co czeka na Larę w Afryce? Nawet ona nie miała pojęcia, czego spodziewać się po plemieniu Masajów czy Polipsychidystów, którzy musieli pomóc jej dostać się do wnętrza wulkanu. Tym bardziej, że nie wszyscy lubią tam białych. Im mniej białych, o których Croft musiała się troszczyć, tym lepiej. Ale ani Robert, ani Dante nie chcieli jej przyznać racji. Dopiero nad ranem, gdy Levis wyruszył na brytyjskie lotnisko, gdzie czekał już zarejestrowany na niego samolot, Croft zgodziła się przystać na warunek Roberta, dodając od siebie kolejne żądanie. Jedzie tylko z nim. Nie chce widzieć nikogo więcej, żadnych jego ludzi, żadnych innych znajomych. Leydon miał więc ich zabrać do Kenii na lotnisko, następnie wrócić bezpiecznie do Anglii. I Robert nie miał innego wyjścia. Podał jej dłoń na znak porozumienia.

                Kiedy Leydon wyrównał lot i skierował nos samolotu na Kenya Airports Authority, Lara ze słuchawkami na uszach odpoczywała, patrząc spokojnie w szybę okna. Wiedziała w duchu, że Robert miał rację. Dopiero co opuściła szpital, na pewno nie była gotowa na kolejną przygodę, jednak Major nie dawał czasu do stracenia. Nie miała pojęcia, co dzieje się z Winstonem, to o niego martwiła się najbardziej. Musiała zakończyć poszukiwanie artefaktów jak najszybciej, by odbić przyjaciół. Mimo iż czuła rwący ból w boku, jej żebra wciąż były poobijane od podmorskich wyczynów, a raczej ciągłego uderzania o dno, nie przejmowała się tym. Szybko wyciągnęła z portfela tabletki, jakie dała Chesterowi pielęgniarka, gdy opuszczał z Larą szpital. Łyknęła je szybko, jednak nie zdołała ukryć ich przed Levisem. Patrzył na nią, siedząc na siedzeniu przy drugim oknie.  Jego wzrok mówił wszystko o jego myślach… „A nie mówiłem, że tak będzie, Croft? Trzeba było jeszcze poczekać z tą Afryką.”. Udawała, że nie dostrzegła sceptycyzmu w jego oczach i odwróciła twarz z powrotem w stronę okna, za którym rozpościerało się jasne, błękitne wręcz niebo, piękne i nieskalane chmurami o tak wczesnej porze dnia. Jedynie nieznane, lecące szybko ptactwo, układające klucz, czasem można było dostrzec w oddali. Myślała o Kurtisie, chociaż miała świadomość, że myśli o nim za dużo i powinna już przestać. Nie zapomnieć. Po prostu zająć się tym, co było teraz najistotniejsze. Nie było jednak takiej możliwości, by przerwać już raz rozpoczęty maraton wspomnień. Nie potrafiła go nawet spowolnić. Zamykając oczy, wciąż widziała jego twarz, rozpromienioną, wtedy w tureckim sklepie, kiedy przymierzała czarny płaszcz, zaraz po stracie wszystkich pieniędzy. Przegryzła wargi. Najbardziej bolał fakt, że wspomnienia te były odczuwalne. Nie tylko widziała jego niesforną grzywkę, która wciąż opadała na czoło. Widziała jego niebieskie oczy, uśmiech, który otaczał nieziemsko seksowny zarost. Nie tylko widziała. Mając wciąż zamknięte oczy, poczuła na biodrze jego dłoń, jaką wtedy położył na niej delikatnie. Słyszała majestatyczny głos, jak to świetnie jej ten płaszcz pasuje. Automatycznie dotknęła swojego biodra. Nie było tam żadnej dłoni. Natychmiast otworzyła oczy, czując delikatne turbulencje. W tym samym czasie usłyszała w słuchawce zamiast muzyki głos Dantego.
- Zabierać manaty i spadać. Jesteśmy w Kenii.
- Nie musimy być przesadnie ostrożni. Sprawdzałem wiadomości przed wylotem w Internecie. Tutaj powinno być o nas cicho, jedynie Europa wścieka się na nas za…
- Nie przypominaj mi. – Warknęła Lara, wyciągając spod głowy czarny płaszcz, który robił jej za poduszkę. Otworzyła swój plecak na siedzeniu obok i schowała ubranie do niego. Gorący i porażający suchością dzień w Kenii był zupełnie inny niż chłodny, londyński poranek. Croft, nie przejmując się obecnością Levisa, ściągnęła bluzkę i zmieniła ją na ulubiony, seledynowy t-shirt. Robert chwilę przyglądał jej się, jednak po chwili zawstydzony odwrócił głowę, gdy tylko dostrzegł, że Croft z plecaka wyciąga jeszcze krótkie spodenki.

- Dzięki.
- Dajcie znać, kiedy mam wrócić.
Lara nie odpowiedziała, machnęła tylko ręką i wysiadła z samolotu. Levis podał dłoń Leydonowi i także wyruszył za nią. Pas startowy dla prywatnych samolotów na Kenya Airports Authority posiadał osobne  wyjście dla prywatnych podróżników, którego tak bardzo brakowało Larze na lotnisku w Turcji. Levis dostrzegł na twarzy kobiety jakąś dziwną melancholię.
- Nie myśl tyle. – Zaczepił ją, gdy opuścili już teren lotniska. Chciał nawiązać rozmowę, rozerwać dziewczynę, by nie szła przesadnie skupiona i zamknięta w sobie.
- Tutaj niestety muszę myśleć za nas dwoje. – Warknęła, usprawiedliwiając się. Przeszkadzała jej obecność mężczyzny. Niewłaściwego mężczyzny. 

„Przestań.” – karciła sama siebie w myślach. – „Jego już nie ma. Skończyły się wycieczki z Trentem. Ciesz się, że masz do kogo przynamniej mordę otworzyć…”

- Nie przesadzaj. Obiecuję, że nie będę cię powstrzymywał, nie będę robił za twojego starego.
- A za kogo?
- Oglądałaś „Bodyguarda” z Costnerem i Whitney Houston?
- Uprzedzam, że nie umiem tańczyć. – Odpowiedziała Lara już nieco mniej wrogo. Musiała pogodzić się z faktem, że ciągnie za sobą gadającą kulę u nogi. Po chwili szybkiego marszu kula zaczęła dość głośno oddychać. Wyciągnęła z plecaka butelkę wody i zrobiła spory łyk.
- Radzę oszczędzać. Mamy tylko kilka butelek, tam, gdzie zmierzamy, woda nie jest zdatna do picia, a ludzie z plemienia mogą być bardzo nieuprzejmi, gdy zobaczą, że czerpiemy z ich źródeł.
- Tutaj?
- Levis… powiedz mi, gdzie jesteśmy?
- No w Kenii.
- A dokąd zmierzamy?
- Do Tanzanii.
- Dokładnie. Do Tanzanii. Dokładnie pod sam wulkan Ol Doinyo Lengai, znajdujący się jakąś godzinę stąd. Tutaj jest baza turystyczna, hotele, stragany, toalety na każdym kroku... nie przyzwyczajaj się. Tam, gdzie się udamy, panuje bieda, ludzie nie zarabiają, plemię utrzymuje się z rolnictwa i polowań. Już teraz ostrzegam, uważaj na czyny i słowa. Plemiona afrykańskie odznaczają się sporą różnorodnością wierzeniową, mają swoich kapłanów, tradycje i zakazy. Jedni uśmiechną się do ciebie i poczęstują cię goździkami. Inni, jak zobaczą, że trzymasz te same goździki… zabiją cię.
Levis spojrzał na Larę i zmarszczył czoło. Sądził, że dziewczyna przesadza, po chwili uśmiechnął się do siebie pod nosem.
- Nie przesadzam. – Dodała po chwili Croft, jakby odgadując jego myśli. – A teraz zabieram cię na safari. Staraj się nie mówić do mnie po angielsku, niektórzy Kenijczycy, szczególnie z branży turystycznej znają dobrze ten język, możesz palnąć coś, co sprawi, że nasi nowi znajomi cię nie polubią i będę musiała jechać bez ciebie.
- To po jakiemu mam mówić?
- A jakie języki znasz?
- Niemiecki.
- Jeszcze gorzej. Brzmi w ich uszach jak szczotka druciana. Co jeszcze znasz?
- Trochę francuski.
- Dobra, to zostańmy przy angielskim. Ale nie wychylaj się ze słowotokiem. Podziwiaj widoki.
- Widoki? Czego?
Lara nie odpowiedziała, tylko mrugnęła do niego znacząco jednym okiem, pierwszy raz uśmiechając się do niego tak szczerze i szeroko. Zostawiła go w tyle, by po chwili podejść do stojącego na parkingu białego Land Rovera Defender 110 SW*. Chwilę porozmawiała z bardzo młodym, czarnym mężczyzną, jaki siedział w samochodzie, po czym podała mu dłoń i machnęła ręką do Levisa. Ten podszedł i spojrzał na wysokiego Kenijczyka z długimi, czarnymi włosami, kręcącymi się niesfornie aż do ramion. Mężczyzna uśmiechał się szeroko, ukazując wręcz rażące, śnieżnobiałe zęby. Podał rękę Robertowi.
- To mój przyjaciel, o którym ci przed chwilą mówiłam. Robert. Robercie, to jest Bapoto. Bapoto jest przewoźnikiem turystycznym, powiedział, że skończył dziś pracę, ale mieszka w Arusza. To region Tanzanii, w którym znajduje się wulkan. Wsiadaj.


                - A więc mieszkasz w Arusza? – Zapytała Lara. Robert długo zastanawiał się, o jakich widokach mówiła mu kobieta. Widok przy lotnisku kenijskim wcale nie był wielce zachwycający… z tej strony, z której oni wyszli, teren otaczał głównie piasek i… piasek.
- Tak.
- Czy mogę wiedzieć, ile masz lat? Wyglądasz bardzo młodo. – Zapytała ostrożnie. Doświadczenie mówiło jej, że z ludźmi innej kultury należy postępować bardzo delikatnie.
- Mam siedemnaście lat. Nie uczę się, ale zarabiam pieniądze. Matka w ciąży.
- Czy wolno mi zapytać, do jakiego plemienia należysz?
- Jestem Polipsychidystą. Dlaczego pytasz?
- Razem z Robertem potrzebujemy przewodnika po terenach należących do Polipsychidystów. Chciałam wiedzieć, gdyż niecodzienna jest praca w Kenii dla ludzi z Tanzanii, prawda? Trochę czytałam o plemionach tanzańskich.
- Masz rację. Moja rodzina nie wierzy w moc pieniądza. Nie wolno mi wchodzić na teren ziem w takim stroju i przyprowadzać obcych, poznanych w mieście. Pozwalają mi mieszkać w Arusza, bo codziennie mają wodę, którą przelewam z butelek do wiader i jedzenie, które smakuje im, a nie mają go w wiosce. Ale nie mów tego nikomu. – Bapoto odwrócił się do Lary i spojrzał na nią proszącym wzrokiem. Ta przytaknęła i obiecała, że nie będzie rozmawiała z nikim o nim. Wiedziała, że życie w plemieniu różni się od życia na przedmieściach większych, afrykańskich miast. Tam wciąż życie tętniło jedynie pulsem natury, oddychało powietrzem ciężkiej pracy w lepiankach. Kobiety rodziły dzieci na piasku, przy odrobinie śmierdzącej wody ze studni, ludzie chodzili w obdartych szatach, nigdy nie słysząc o pełnych butach czy koszulach na guziki. Lara widziała już w swoim życiu takie obrazy. Wiedziała jednak, że jej towarzysz przeżyje szok.
- Skoro nie możesz przyprowadzać obcych, wysadzisz nas przed wejściem do swojej wioski?
- Daleko przed nim. I tam też zostawię samochód.
- Gdzie nauczyłeś się prowadzić?
- Rok mieszkałem w Kenii na ulicy, nie chciałem wrócić do plemienia po pewnych wydarzeniach. Ojciec przyjaciela pozwolił mi jeździć w jego turystycznej agencji.
- Ale wróciłeś… - Zauważył Robert, wtrącając się w rozmowę.
- Kiedy się dowiedziałem, że mama jest znowu w ciąży.
- Dużo masz rodzeństwa?
- Skoro trochę o nas czytałaś, to wiesz, że w naszej religii miarką męskości jest liczba dzieci. Mój ojciec ma trzynaścioro dzieci. Z moją matką dziewiątkę.
Lara przytaknęła. Patrzyła na Bapoto, który, opowiadając o swojej rodzinie, wcale nie był przygnębiony czy smutny. Wręcz odrobinę się uśmiechał, jak gdyby zadowolony był z tego, że należy do plemienia. Croft uśmiechnęła się do niego, co chłopak dostrzegł w lusterku.
- A wy? Po co chcecie jechać do Arusza?
- Jesteśmy podróżnikami. Chcemy obejrzeć Tanzanię od środka.
- Niech Wielkie Ptaki sprzyjają naszym rodzinom i nam samym, by dom ich nigdy nie oblał nas gorącem ich win.
Lara przytaknęła Bapoto i spojrzała na Roberta, który, jak dostrzegła, już dawno nie słuchał słów młodego chłopaka. Jak przypuszczała kobieta, były inspektor nie mógł oderwać wzroku od krajobrazu za oknem. Bapoto pomachał w oddali czarnoskóremu pasterzowi, który odganiał swoją laską węże od stada czarnych owiec rasy karakuł. W dywanie z kępek suchych, pożółkłych traw można było dostrzec chowające się gekony czy kameleony, prażące się na dzikim słońcu. Gdzieś niedaleko stado szakali kłóciło się o padlinę, a po drugiej stronie zagubiona, wystraszona antylopa skubała liście niskiej akacji. Im dalej samochód zapędzał się w tereny sawanny, tym bardziej były one dzikie i nieodkryte przez białych ludzi. Daleko, na lewo od nierównej drogi, po której snuł samochód, Robert dostrzegł słonie. Były one jednak tak odległe, że musiał zmrużyć oczy.
- Czy to…
- Dobrze widzisz. Po prawej masz lepszy widok. Spójrz.
Lara wyciągnęła z plecaka lornetkę i podała ją Robertowi. Gdy przyłożył sprzęt do oczu, dostrzegł będące tak blisko, a tak daleko stado zebr i żyraf, które poiły się przy jednym wodopoju. Dla byłego inspektora był to widok niesamowity. Wręcz porażający. Lara nie chciała odbierać mu tej chwili, postanowiła resztę drogi przejechać w milczeniu. Coś jednak nie dawało jej spokoju.
- Ta… modlitwa… którą wypowiedziałeś przed chwilą… - odezwała się cicho do Bapoto, który słuchał jej słów uważnie. – Niewiele wiem o twojej religii. Możesz mi o niej opowiedzieć?
- Plemię Polipsychidystów wierzy, że dusze po śmierci stają się Wielkimi Ptakami. Nie ma złej drogi czy dobrej, gdy się z nimi  żegnamy, wszyscy idą w to samo miejsce. Nad wulkanem Ol Doinyo Lengai lata ich najwięcej, w tamtej roślinności mają swoje schronienie. Wierzymy, że jeżeli ktoś za życia żył źle, na przykład nie troszczył się o brata albo pracował, gdy wszyscy tańczyli, może zesłać na plemię zgubę. Po śmierci kary ludzkie zliczają się w postaci lawy w wulkanie, przepełniony kiedyś wyleje, zabijając nasze plemię.
Lara słuchała jego opowieści dokładnie. Dobrze wiedziała, że ptaki zlatują nad wulkan, gdyż to tam ziemia jest najżyźniejsza i to pod wulkanem rosną najwyższe drzewa.
- Czy możecie chodzić pod Ol Doinyo Lengai?
- Nie robimy tego. I nie godzimy się na zachowanie plemienia Masajów. Oni nie wierzą w Wielkie Ptaki. Nie zabraniają chodzić pod wulkan turystom, choć ich o to prosimy. Te plemię stało się bardzo turystyczne, przyjmują białych ludzi, dary od nich, chwalą się ubraniami i butami. Ranią kobiety, wycinając im genitalia i zmuszają młodych chłopców do walk, tym jednak już nie chwalą się turystom. Nie lubimy ich, są sztuczni. Jeżeli chcecie odwiedzić wulkan, zrobicie to z jego drugiej strony, od strony plemienia Masajów. Ze strony mojego ludu, od północy w Arusza, nikt nie pozwoli wam iść pod Ol Doinyo Lengai. Jeżeli pójdziecie, niech wasze dusze zakradną Wielkie Ptaki.
- Rozumiem.
- Za tamtymi drzewami ukrywam samochód, dalej idę pieszo, do mojego plemienia. Nie chcę, żebyście szli za mną, proszę, udajcie się w drugą stronę.
- Dziękuję, Bapoto. Uszanujemy twoją wolę. – Lara uśmiechnęła się do niego i, gdy tylko samochód się zatrzymał, wyciągnęła z plecaka jedną z kilku butelek mineralnej.
- Niegazowana. Przelej do wiadra.
Mrugnęła do niego jednym okiem, w akcie porozumienia. Ten podał jej rękę, następnie tak samo pożegnał się z Robertem.
- Hipokryta. Sam oszukuje swoich bliskich, a narzeka na Masajów. Po jego śmierci wulkan wyleje na nich lawę przez niego.
- Nie sądzisz, że praca jest mniejszym kłamstwem niż ukrywanie przed ludźmi faktu o wycinaniu łechtaczki kobietom nożami przez kowala?
Robert zbladł, Lara wzruszyła ramionami.
- Mówiłam, że trochę czytałam. Chodź, panie podróżniku. Mamy kilka kilometrów do przejścia, zanim dotrzemy do Masajów. Skoro nie Polipsychidyści, to tylko oni mogą zaprowadzić nas pod wulkan.
- Ale nie rzucą się na ciebie z nożami i nie będą obcinać ci…
Lara uśmiechnęła się szeroko, od ucha do ucha, ale nie pozwoliła mu dokończyć.
- Nie, chyba, że mi się oświadczysz i dołączymy do ich kohorty*.
- Nigdy w życiu, Croft.


***

                Młody, czarnoskóry mężczyzna, przebrany już w długą, pomarańczową, obdartą szatę, położył obok paleniska gorących kamieni dwa wiadra pełne zdatnej do picia wody. Stara kobieta, już siwa i bez kilku zębów, przytuliła go mocno, owinięta bordowym kawałkiem materiału.
- Ojciec chce ci coś powiedzieć. Tak się cieszę. Jesteś już dorosłym mężczyzną.
Bapoto przytaknął i natychmiast udał się za lepiankę, w której mieszkała jego rodzina. Była ona skonstruowana z kilku tyczek, które podtrzymywały dach ulepiony z błota i traw. Ścian nie było wcale. Ojciec uśmiechnął się do niego, dotykając jego pleców brudną od pracy w ziemi ręką. Był bardzo podobny do Bapoto, nieco wyższy i z bardziej wyrazistymi, wyszczuplonymi rysami twarzy. Cała jego postura ciała była wyprostowana, ale mężczyzna wydawał się być przesadnie chudy. Sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał złamać się w pół.
- Nasz Wusze* przykazał bronić świętego miejsca Wielkich Ptaków, prawda? Synu?
- Tak, ojcze. Od urodzenia wpajano mi tę wiedzę.
- Na teren Wielkich Ptaków wdarł się dziś Matata*.
Bapoto spojrzał na ojca z niedowierzaniem. Kto ośmielił się iść aż pod wulkan? Czyżby ktoś z jego nowych znajomych?
- Niech jego duszę zakradną Wielkie Ptaki, ojcze.
- To Matata zakradł duszę Wielkiego Ptaka. Zabił krogulca*. Nasz Wusze wydał już na niego wyrok, a nasi wojownicy ujmali złoczyńcę. Ty już też jesteś dorosłym mężczyzną, synu.
- Tak, ojcze?
- To ty wykonasz wyrok na Matata. Taka jest decyzja naszego Wusze. Jestem z ciebie dumny, mój synu.

               
CDN



Kolejny przegadany rozdział... ale ja tak uwielbiam te opisy ! ^^ Z dedykacją dla Pati-Ann... za ostatni komentarz i Kurtisa w nim xD Bo naTrentny jest taki natrętny, że trudno go wymazać z pamięci :D

PS. Lara i Levis kilka rozdziałów w Afryce jeszcze posiedzą, przyzwyczajajcie się do tych klimatów :)

* Land Rover Defender – samochód, którym jeździła w filmach Angelina Jolie (Tomb Raider) oraz Harrison Ford (Indiana Jones). Defender 110 SW, którym Levis i Lara dostali się do Tanzanii wygląda tak – KLIK
 
** kohorta – w terminologii Masajów oznacza rodzinę w plemieniu.

*** Wusze – Wódz-Szaman – plemię Polipsychidystów, ich religia i obyczaje są wymyślone przeze mnie. Władca plemienia – tak zwany Wódz-Szaman, przez nich zwany Wusze – również.

**** Matata – tak Polipsychidyści nazywają obcych. (nazwę znalazłam na stronie imion afrykańskich, gdzie „Matata” oznacza „tego, który sprowadza problemy").

***** krogulec – taki ptak, zamieszkujący północną część Afryki – KLIK

5 komentarze:

  1. O proszę, nie spodziewałam się dedykacji ani takiego rozdziału! ;) Dziękuję, o takie coś, o takie rozmyślania o Kurtisie właśnie mi chodziło w tym komentarzu poprzednim! Nic dodać nic ująć, takie coś chciałam przeczytać po rzekomej śmierci Kurtisa, bo ciągle mam nadzieję, że on jednak jakoś się wylizał i żyje. ;) Ale to, że Lara o nim nie zapomniała tak całkiem, a nawet, że za nim trochę tęskni jakoś podniosła mnie na duchu, to pocieszające, że ma w sobie trochę cieplejszych uczuć niż tylko zemsta. ;)
    A klimat Afryki bardzo mi przypasował,nie mam nic przeciwko temu, by Lara i Robert jeszcze przez parę rozdziałów tam pobyli! No i gratuluję pomysłowości! Wszystkie te nazwy takie ciekawe i te wierzenia! Niesamowite! No aż miło było poczytać, takie to interesujące wszystko! A ten moment, kiedy Bapoto opowiadał o Masajach albo o swojej rodzinie to czytałam prawdopodobnie z otwartą gębą, tak mnie to zainteresowało. trochę jakbym oglądała jakiś film dokumentalny o tamtych plemionach. Ale jedno nie daje mi spokoju i muszę Cię o to zapytać: czy to prawda, że Masaje (Masajowie?xD) okaleczają w ten sposób białe kobiety? To potworne! Powiedz mi lepiej, że sama to wymyśliłaś, nie mogę sobie wyobrazić, że takie coś dzieje się naprawdę! :(
    No i zagadka na koniec, jak miło: Kto przedostał się pod sam wulkan i na dodatek zabił krogulca? Cóż, odpowiedź pewnie poznamy niebawem, jestem jednak pewna, że to nie Lara ani Robert, bo chyba biednego krogulca by oszczędzili, chyba, że byli głodni i Lara go na obiad zastrzeliła. W co też wątpię. xD
    No i wątpię też, Lilko, że tak spłyciłabyś tę fabułę... bo ja na przykład chce to przeczytać, jak oni idą pod ten wulkan, jak szukają, nawet jak te krogulce zabijają. A nie ot tak, szybko.;)
    To czekam na dalszy ciąg, fajnie było! ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie białe, tylko swoje, z plemienia. Tak, to prawda, obrzędy kobiecego "oberzezania" czyli wyciania nożem łechtaczki i warg sromowych to prawda, jest to prawnie zakazane, ale w Tanzanii wciąż do plemion Masajskich nie dochodzi prawo i nakazane (!) jest by sprzedawana mężczyźnie kobieta po tak ciężkich zabiegach jeszcze rodziła mu dzieci. Jeżeli kobieta nie zostanie obrzezana, nie może być członkinią plemienia.
    Masajów nie wymyśliłam, wymyślałam tylko Polipsychidystów i wierzenia w Wielkie Ptaki.
    Dziękuję za komentarz!

    OdpowiedzUsuń
  3. Za krótko, za krótko! Proszę, nie wzoruj się na długości moich rozdziałów xD Ma być do bólu długo, żebym czuła, że temat jest wyczerpany. Ledwo zaczęłam, wciągnęłam się w opisy Afryki i opowiadań Bapoto o jego plemieniu a tu nagle "CDN". Byłam zszokowana, naprawdę, dawno nie widziałam u ciebie tak krótkiego rozdziału :O
    Ah, te rozmyślania o Kurtisie <3 Tak jak Pati-Ann, również liczę po cichu, że żyje. No proszę cię, chłopak za dużo już przecierpiał, ciągle był uśmiercany, wyzywany od dupków i w ogóle. Zaczynam się martwić, bo już dość długo go z nami nie ma... ma powrócić, i to w zajebiście wielkim stylu!
    Opisy Afryki miodne <3 A te dwa wrogo do siebie nastawione plemienia, jakoś tak wywołują u mnie nostalgiczne uczucia, to pewnie przez to, że podobny wątek pojawił się w Najdłuższej Podróży, grze którą całym sercem ubóstwiam.
    A ten Matata pod wulkanem... oh, mógłby to być Kurt! xD Żartujem. Ale tak serio to zapewne Major...
    Tak w ogóle - jak ty piszesz, to przechodzi wszelkie pojęcie. Profesjonalizm w pełnej krasie, najlepsze opowiadanie ze wszystkich <3 I chyba też twoje najlepsze jak dotąd, nie umniejszając pozostały, które również są genialne. Wywołujesz u mnie swym talentem uczucia tak sprzeczne, z jednej strony mam ochotę pisać, pisać i jeszcze raz pisać, ale z drugiej strony jak faktycznie już coś napiszę, to tak mi wstyd za moje wypociny, które wyglądają nędznie przy twoich. Podoba mi się to nazewnictwo, że na auto nie mówisz po prostu "auto", a na broń po prostu "broń". Że nie jest to po prostu "lotnisko w Kenii" tylko "Kenya Airports Authority". Ja tak nie umiem, bo mi się nie chce xD I czuję się w tym niepewnie jak próbuję.
    Wiem, że się powtarzam, ale nie przestanę, bo taki talent powinien być wychwalany za każdym razem! O.
    Kończąc, czekam na nexta, który ma być długi. Ma mieć co najmniej dwa razy więcej stron niż ten. Nie, trzy razy! Bo to karygodne taki króciótki tekst wrzucać. Rozumiemy się?
    A u mnie 8 rozdział już niedługo :)
    Pozdrawiam! :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale ten miał 8 stron! Naprawdę! Tylko marginesy w wordzie na 2,5 nastawione xD
    No bo ja mam taki kompleks, że ja musze mieć wszystko na faktach. Jak mam droge z Kairu pod wulkan, to wchodzę na google mapy i szukam lotniska w Kairze. Jak mam hotel, to szukam go na necie i sprawdzam cene, jak mam samochód, to to samo xD to jest może fajne, ale na dłuższą metę niebezpieczne, po prostu opieram się o fakty już w rzeczach, na które nikt nie zwraca uwagi (gdzieś tam szukałam nawet w googlach nazwy marki głupiego noża dla Stoucasa) :D taki kompleks.

    Aśka, przechodzisz samą siebie w tych komentarzach, opublikowałabyś coś u siebie, a nie pierdołami się zajmujesz i czytasz takie gówno po nocach xD
    Jak moje opowiadania w twoich oczach wyglądają lepiej niż twoje, to ja może przestanę pisać i dokończę jak ty skończysz, co? Bo ja nie chcę się kłócić, ale właśnie przy twoich rozdziałach ja wysiadam i czuję, że nie istnieję.
    :)

    OdpowiedzUsuń
  5. I to się nazywa przegadany rozdział, Lilka? Mam ochotę cię zabić normalnie! Ten rozdział jest pełen pięknych, soczystych, działających na wyobraźnię opisów Afryki skąpanej w słońcu! Świetnych w dodatku. I w tym rozdziale ewidentnie widać twój talent do tych opisów. Mimo tego, że ja ani ty nigdy w Afryce nie byłyśmy, to obie potrafimy ją sobie wspaniale wyobrazić- ty dzięki wiedzy, którą zapewne musiałaś na jej temat zdobyć aby napisać ten rozdział, a ja dzięki tobie i temu, że jak na tacy podałaś mi wspaniały obraz Afryki. Wystarczyło przeczytać, i już miało się ten kontynent przed oczami. Twoje zdolności są wręcz zniewalające!

    Plus sama wymyśliłaś to plemię Polipsychidystów. Smaczku temu dodają wymyślone przez ciebie nazwy, jak chociażby ,,Wusze". Wszystko jest dopięte na ostatni guzik, a wręcz wzbogacone o jakieś ,,własne życie", mimo tego, że to plemię na prawdę nie istnieje, to ma się wrażenie, że funkcjonuje realnie, a to wszystko dzięki tobie!

    Bardzo poruszyła mnie postać Bapoto- na pewno jest więcej takich ludzi jak on w Afryce. Ten rozdział pokazał mi jedną, bardzo ważną rzecz- kontrast między tym, co widzą turyści odwiedzający Afrykę, a tym, jaki tam jest niski poziom życia. To jest wręcz przerażające. Tak wspaniały kontynent, bogaty w tyle przecudownych krajobrazów, gatunków zwierząt, a mimo tego tak ubogi w potrzebnych ludziom do komfortowego życia surowców.

    Rozdział czytało się tak lekko i przyjemnie, że podejrzewam, że w następnym planujesz jakąś większą akcję. Wspaniały wstęp do zapewne równie wspaniałej i nieprzewidywalnej afrykańskiej przygody. Czekam na następny rozdział ze niecierpliwieniem, bo już kończąc ten odczuwałam tęsknotę za twoimi cudownymi opisami! :D

    OdpowiedzUsuń