Rozdział dwudziesty pierwszy

„To nie jest ważne…”

                - Gardzę waszymi prośbami. – Powiedział Levis do tureckiego policjanta, który siedział przed nim za biurkiem i notował każde jego słowo.
- To nie prośba. To rozkaz. – Robert znał to słowo. Jako inspektor agencji SOCA nie przepadał za nim. Przyjmowanie poleceń od zwykłego posterunkowego nie było mu na rękę. Nie próbował się nawet wysilać, by zmienić swoje nastawienie do umundurowanego. Nudziło go opowiadanie prostej historii przejechanej kobiety i przekonywanie władz, że nie warto przetrzymywać brytyjskiego inspektora. Choć spędził na twardym fotelu już ponad dwie godziny, rozsiadł się na nim wygodnie, udając brak zainteresowania. Wyraz jego twarzy mógłby idealnie prezentować hasło polskiej „Firmy JP”, głoszącej głośno, wszem i wobec słowa „Mam wyjebane.”. W końcu gdzieś tam, może niecały kilometr od posterunku Levis widział jeszcze niedawno Majora. To pierwszy jego trop od dłuższego czasu. Nie mógł stracić takiej okazji przez zwykłą psiarnię.
- Jest pan zatrzymany i musi pan pozostać tu aż do czasu przybycia pana przełożonego.
- Mogę zamówić kawę?
- Niech pan nie będzie śmieszny.
- Szkoda. To moja mocna strona.
- Zobaczymy, jak bardzo będzie pan zabawny, gdy odprowadzę pana w kajdankach do celi. – Levis, słysząc słowa czerwonego ze złości policjanta, któremu niebieska czapeczka wciąż opadała na czoło, przysłaniając widoczność, wstał i podał mu obie ręce. Postanowił, chociażby kosztem przesiedzenia reszty dnia w areszcie, być chamem. Lubił to.
- Proszę więc mnie skuć. Jeszcze dziś oskarżę tę zakłamaną instytucję pełną oportunistów i debili, że przeszkadzacie w najważniejszym śledztwie Brytanii. Nie masz pojęcia, z kim rozmawiasz. Dziś mnie skujesz, jutro będziesz lizał moje jaja, pajacu. – Warknął Levis. Gdy oburzony policjant wstał, wyciągając z biurka parę kajdanek, Robert zrzucił mu z głowy czapkę i wskazał na wiszące na ścianie godło.
- I zdejmij ten beret. Jak chcesz go nosić, idź na parking i wystaw mandat na Fiat Linea twojego komisarza za niepostawienie samochodu na odpowiednim dla niego miejscu dla ludzi upośledzonych.


                Ubłocony Lincoln Navigator przemierzał trasę europejską E90 w zaskakująco szybkim tempie. Kobieta, nie odczuwając wcześniej prędkości, już dawno zamknęła oczy, opierając się o twardą szybę w drzwiach. Nie przeszkadzała jej niewygoda, przez ostatnie godziny doszczętnie zmarzła i przemęczyła się, co tylko wzmogło u niej pragnienie snu. Nie był to jednak sen przesadnie długi. Po chwili poczuła znaczne przyspieszenie samochodu, jak gdyby Lincoln sunął autostradą, a jego kierowca dociskał pedał gazu najmocniej, jak się da. Dziewczyna otworzyła oczy i ziewnęła przeciągle, czując na ciele dreszcze. Mimo iż wilgotne podziemia jaskini opuściła kilka godzin temu, jej odzież wciąż nie była sucha. Patrząc w szybę, zobaczyła tablicę informującą opuszczenia miasta Alanayi. Croft nie zdążyła zapytać, czemu Trent wyjeżdża za miasto. Mężczyzna zobaczył na jej twarzy wypisane zdziwienie.
- Zjeżdżam do Seydisehiru.
- Co? – Zapytała Croft, przecierając zmęczone oczy. – Przecież  to w Alanayi ma wylądować Leydon.
- Pomyśl, ściga nas turecka policja za włamanie się do największej atrakcji miasta, zamku Alanya Kalesi, i zaatakowanie kilkunastu stróżów prawa, dodatkowo kradzież wozu. Jeżeli wpadniemy, nawet ambasada nam nie pomoże. Wiesz, jak wygląda łapanka w Turcji. Jeżeli nas dorwą, to tylko raz, od razu do pudła. Potem będziemy się całe lata sądzić, by wyjść na wolność, nawet listy Amnesty International nie pomogą, szczególnie po tym, co wcześniej odwaliłaś w Polsce. Proponuję wyjechać gdzieś, gdzie nie jest o nas tak hucznie.
- To ja od razu polecam kosmos. Tylko tam nas nie ścigają.
- Rezygnuję. Znając nas, nawet na Marsie zrobilibyśmy coś tak niewyobrażalnie głupiego, że na głowie mielibyśmy jeszcze całe NASA. – Słysząc słowa towarzysza, Lara uśmiechnęła się mimowolnie. Ich sytuacja wcale nie była taka zabawna.
- Zadzwonię do Leydona. Niech zatrzyma się w Seydisehirze.
- To wciąż zbyt blisko. Powiedz mu, że za cztery godziny będziemy w Konya.
- Przecież to ogromna metropolia!
- Spokojnie. Wszystko wymyśliłem, gdy spałaś. Pojedziemy drogą D696. Zatrzymamy się w Seydisehirze, zjemy coś, przebierzemy się i zmienimy wóz, bo po tych kilku ostatnich godzinach, tego już mogą szukać. Zaraz potem jedziemy prosto, do Konya Havaalani. Tam jest prywatny parking dla dwóch samolotów. Dante może tam bezpiecznie wylądować, a my, jak gdyby nigdy nic po prostu wejdziemy na teren lotniska, wsiądziemy na pokład i odlecimy.
- I sądzisz, że na lotnisku nikt nas nie rozpozna? Po prostu wejdziemy sobie, przywitamy się z ochroniarzami i wsiądziemy do maszyny? Znając go, może przylecieć helikopterem.
- Sądzę, że do Konya nie dotarła jeszcze informacja o naszym wybryku.
- Miejmy nadzieję. – Lara uśmiechnęła się lekko do Kurtisa, choć nie wierzyła, by film zarejestrowany przez rozwaloną kamerę przy wejściu do zamku nie obszedł już komisariatów w całej Turcji. Być może się myliła, przecież minęło od tego incydentu dopiero kilka godzin. Nikt nie powinien ich szukać w zupełnie innej części kraju. „Niepotrzebnie się stresujesz…” – pomyślała Lara, przypominając sobie, ile razy już lądowała w większych tarapatach. „Turecka policja to nie FBI, nie Interpol.” – pomyślała, dodając sobie otuchy.
- Dobry plan. – Pochwaliła ostatecznie Trenta, wyciągając z kieszeni telefon. Musiała szybko poinformować Leydona o zmianie kursu.
- Dzięki.


                „Jest zbyt cienki” – pomyślała rudowłosa, przyglądając się niewielkiemu drucikowi, którego czubek lekko zagięła. „Daj spokój, to nie może być trudne… milion razy widziałaś to na filmach…”. Nasia podeszła do drzwi i delikatnie wsunęła prowizoryczny wytrych w zamek. Starała się docisnąć zagiętą częścią tam, gdzie wchodzący klucz dociska bolce zamka, gdyż właśnie wciśnięte bolce zwalniają blokady. Nie było to proste, niewielki kawałek drutu nie chciał współpracować. Mimo precyzyjnego dociskania, następnie przekręcania wytrycha w drzwiach, nie miały one zamiaru tak sprawnie się one otworzyć. Rudowłosa zmęczyła się manewrowaniem drutem, zdenerwowana i zrezygnowana mocniej wcisnęła go w szczelinę zamku. „Myśl… co jeszcze możesz zrobić…” – kombinowała, jednak nic racjonalnego nie przychodziło jej do głowy. Późna godzina sprawiała, że oczy powoli zaczynały jej się kleić. Ruda nie chciała skupiać się na potrzebie snu, twierdząc, że noc to najlepsza pora do ucieczki. Spojrzała ostatecznie na zamek w drzwiach i ostrożnie wyciągnęła kawałek metalu z dziurki, obojętnie go przekręcając. Niespodziewanie.
Klik.
Dwie minuty potem, starając się nie robić żadnego hałasu, ostrożnie kroczyła w stronę drzwi wyjściowych z kryjówki Majora. Jej kroki stały się niesłyszalne, dziewczyna rozchyliła usta, łapiąc powoli oddech, gdyż wydawało jej się to dużo cichszym rozwiązaniem niż oddychanie nosem. Widziała przed sobą strome, drewniane schody. Westchnęła bezgłośnie, dotykając poręczy. Postanowiła być wolniejsza, ale działać dokładniej, toteż pierwszy krok w dół – powolne unoszenie nogi i jeszcze powolniejsze opuszczenie jej tak, by podeszwa buta nie narobiła zbędnego hałasu swoim tupaniem – wydawał jej się wiecznością. Z każdym krokiem zbliżała się do drzwi wyjściowych, modląc się, by któryś z goryli Majora nie wychodził akurat na fajkę. Nasia zatrzymała się. Nasłuchiwała. Wydawało jej się, że najwięcej hałasu robi głośno i szybko bijące serce. Niepokojąca, ale błoga cisza, coraz bardziej zagłuszana była także przez oddalone dźwięki, niewyraźne, jak gdyby oddzielała je gruba ściana. Dziewczyna zagryzła wargę, nie kontrolując stresu. Zrobiła kolejny krok w dół. Głosy narastały, jednak wciąż zdawały się być nieco stłumione.
„Jak się czujesz?”
„Fantastycznie” – pomyślała z ironią rudowłosa, stawiając ostrożnie stopę na stopniu niżej. - „Normalnie nigdy nie czułam się lepiej…”
„Boli cię?”
Nasia zatrzymała się. Słowa zdawały się być coraz wyraźniejsze, już rozpoznawała nawet ich barwę.
„Wytrzymamy…”
Nie wątpiła w to. Zbyt dużo już przeszła, by teraz się poddać. Z żalem stwierdziła, że mężczyźni, uwięzieni w piwnicy budynku, niedaleko niej, przeżywają podobne piekło. Dziewczyna chwilę wahała się. Nie chciała ryzykować swojej wolności, widziała już klamkę drzwi wyjściowych, które były jej furtką na wolność. Nie miała pojęcia, w której części Turcji się znajduje, nie wiedziała, czy budynek otoczony jest płotem, czy to po prostu opuszczona, niczym nie odgrodzona, kamienica. 
„Lara nas uwolni…”
„Lara? To przez tę sukę tu jestem.” – pomyślała, zrzucając winę swojego niepowodzenia na rywalkę. Już nie pamiętała chwili, gdy sama postanowiła wziąć legendę Różdżki Kirke we własne ręce, kiedy Trent pozostawił u niej zgubioną kartkę z treścią. Przypominając sobie ostatnie wydarzenia, gdy pierwszy raz tak poważnie złamała prawo w Polsce, gdy próbowała dostać się do Turcji, ale linie lotnicze nie pozwalały jej na to, gdy już w Alanayi chciała wejść do zamku i została spławiona przez policję, następnie uprowadzona przez Majora. Wtedy mężczyzna wydawał się bardziej biznesmenem niż żądnym krwi przestępcą. Wtedy kłamał. Był bezlitosnym kawałem mięsa, pozbawionym wszelkich emocji takich jak współczucie i żal, znającym tylko uczucie zwycięstwa i uznającym wygraną za najwyższy cel. Musiała uciekać. Już dosięgała ręką do klamki, kiedy znów usłyszała, tym razem dużo głośniejszy, głos.
„Jest tylko pustą marionetką w jego rękach…”
W ostatniej chwili opuściła dłoń i wsłuchała się w słowa zakładników. Rozmowa wydawała się zbaczać z jednego tematu na inny.
„Pójdzie na łatwiznę, będzie mu pomagać…”
Niedoczekanie!
Bardziej oburzona niż zaskoczona postanowiła natychmiast zadziwić rozmówców. Nie jest żadną marionetką, nie będzie spełniała żadnych poleceń mordercy! Nasia odwróciła się do zamkniętych niedaleko drzwi, znajdujących się w ciemnej wnęce, ledwo widocznej w panujących ciemnościach. Gdyby nie głosy dochodzące właśnie stamtąd, Nasia nie miałaby pojęcia, gdzie w ogóle podziewają się porwani. Chciała udowodnić, że nie trzyma strony Majora. Przypomniała sobie jego dłoń na swoim policzku. Na samą myśl o rękoczynie czuła niepokojące dreszcze wściekłości. Już pewnym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Pociągnęła za klamkę, będąc przekonaną, że do ich otwarcia potrzebny jest klucz. Drzwi uchyliły się zaraz po naciśnięciu klamki. Major nie był jednak aż tak ostrożny. Nie mógł przewidzieć, że ktokolwiek będzie próbował włamać się do zakładników o tak późnej porze. Jedyną taką osobą mogłaby być Lara, ale ona nawet nie wie, gdzie szukać. Palcem u dłoni Ruda nakazała zachować ciszę i od razu podeszła do cicho dyskutujących Zipa i Alistera. Obok nich, siedząc na kanapie, lekko przysypiał Winston, któremu ciężka głowa opadała zmęczona na ramię. Zip przyglądał się badawczo dziewczynie. Nie odezwał się nawet, gdy zaczęła rozwiązywać supły liny, którymi był skrępowany. Gdy chłopak został uwolniony, sam zajął się ratowaniem Winstona.
- Obudź się, staruszku. Wychodzimy. – Szepnął, lekko stukając kamerdynera w ramię. W tym samym czasie Nasia pomagała pozbierać się Alisterowi, który z całej trójki prezentował się najgorzej. Blady, z przesiąkniętym krwią opatrunkiem, wyglądał jak wyciągnięty z kostnicy. Oczy miał niewielkie, podkrążone, a sam wzrok wydawał się być pusty, wykończony, jak gdyby pozbawiony zmysłu widzenia. Jak oczy, które patrzą, ale tak naprawdę nic już nie widzą. Ciemne, zatopione w smutku i beznadziei. Ruda nie chciała się zastanawiać, czy to wina niedosypiania, niedożywiania i niedotlenienia czy może raczej przestrzelonego boku. Pewnie wszystkiego razem. Gdy cała czwórka była już gotowa do wyjścia, Nasia ponownie nakazała ciszę. Alister, wstając z niewygodnego fotela, lekko zachwiał się i chrząknął znacząco, dając wszystkim do zrozumienia, że każdy krok sprawiał mu ból. Nie było się czemu dziwić, mężczyzna do tej pory prowadził spokojne, pozbawione ran otwartych życie. Nie był przyzwyczajony do smaku krwi. Zip, Winston i Ruda zastygli w miejscu, nasłuchując odgłosów schodzenia po schodach. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Zip podał rękę przyjacielowi i pomógł mu stawiać kolejne kroki. Winston także nie spieszył się w stronę wyjścia, kroczył ostrożnie, jeszcze wolniej niż zwykle. Nasia co chwilę odwracała się, patrząc na towarzyszy niepewnie. „Czy dobrze robiłam, uwalniając ich? Są tylko bagażem…” – pytała samą siebie w myślach. Po chwili podjęła decyzję. Podeszła do Zipa i przybliżyła swoje usta do jego ucha.
- Nie jestem marionetką. – Szepnęła prawie bezgłośnie. – Powodzenia. – Zip nie odpowiedział, skinieniem głowy i wzrokiem pełnym wdzięczności odprowadził ją do drzwi. Rozumiał, co robi. Niech każdy teraz działa na własną rękę, nie było powodu, dla którego dziewczyna miałaby na nich czekać. W tym samym czasie Alister ponownie syknął z bólu. Przeklął półgłosem. Wszyscy ponownie zatrzymali się. Cały budynek zdawał się być martwy. Cisza, jaka panowała dookoła, była tak samo pocieszająca, jak traumatyczna. Wszyscy ludzie Majora wraz z samym przywódcą wydawali się spać twardo i nieprzerwanie. Oby tak dalej.


                Niedbale zarzuciła na siebie czarny płaszcz, wiszący na jednym z wieszaków. Pasował jak ulał. Spojrzała na metkę i ostatecznie postanowiła odwiesić ciuch tam, skąd go wzięła. W tym samym czasie poczuła męski dotyk na swoim biodrze. Uśmiechnęła się mimowolnie. Nie przeszkadzała jej bliskość mężczyzny.
- Świetnie ci pasuje.
- Czego nie można powiedzieć o twojej marynarce. – Odpowiedziała, wskazując palcem na nową część ubrania swojego towarzysza.
- Uważam, że pasuje mi do oczu.
- Byłbyś beznadziejnym gejem. – Uznała Croft, zdejmując z Trenta ciuch i przypominając sobie o swoim adwokacie, idealnym znawcy mody.  
- Mrrr… Proszę częściej.
- Jak już będziemy wolni, to bardzo chętnie. – Mruknęła, rzucając w mężczyznę jednym z seksownych, uwodzicielskich spojrzeń. Zrzuciła z siebie płaszcz i także miała go odwiesić na swoje miejsce, ale Kurtis zatrzymał ją i wyrwał jej nowe ubranie z ręki.
- Jest bardzo dobry.
- Jest też bardzo drogi. A przypominam, panie Trent, że niestety zostałam okradziona.
- To nie jest ważne, problemy zostaw mnie. Mam jakieś drobne. – Odpowiedział, jednak Lara nie chciała słuchać jego słów. Lubiła sama pracować na własny dorobek. Nie przepadała za niespodziankami ani prezentami. Kurtis wyczuł, że dziewczyna chce zaprzeczyć. – Nie masz nic do gadania. Dobrze wiesz, że musimy się przebrać, chociaż trochę się zmienić. Chcesz uciec z tego przeklętego kraju czy nie? – Zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. Ściszył głos. – Przy chodniku zaparkowałem czarne Renault Thalia. Wejdź, jak gdyby nigdy nic. Zaraz do ciebie dojdę.


                - Zamknij mordę! – Wrzasnął nadinspektor, przyglądając się młodemu aspirantowi, siedzącemu za biurkiem z miną zranionego psa. – Czy masz pojęcie, kogo przetrzymujesz?!
- Panie nadinspektorze, ja naprawdę nie wiedziałem…
- Nie ważne! Najniebezpieczniejszy przestępca dwudziestego pierwszego wieku właśnie nam spierdolił po raz kolejny, a ty nie wiedziałeś…?! Zamykasz moich ludzi? Ludzi z SOCA? Ty wiesz, co to jest SOCA?! – Starszy mężczyzna, ubrany w elegancki garnitur Hugo Bossa, zabrał z biurka swoją legitymację, którą jeszcze chwilę temu rzucił na blat z impetem. – Wyciągaj mi go. Już. – Warknął, wskazując palcem na siedzącego spokojnie na pryczy Levisa, który udawał nieprzejętego i z pełnym wyrafinowaniem dłubał sobie w paznokciach, wyciągając spod nich bród. Gdy posterunkowy drżącymi dłońmi otwierał zamek celi, Robert spokojnie wstał, otrzepał się i majestatycznym krokiem opuścił małe pomieszczenie.
- Chciałem zauważyć, że pan inspektor został zamknięty za wulgarne zachowanie.
- Mam to w dupie. Levis, wychodzimy. Musisz na coś rzucić okiem.

               
                Nienasycony jej urokiem, w samym szlafroku wszedł do jej pokoju, w dłoni trzymając szklaneczkę siedmioletniego burbona Old Weller Antique. Troszeczkę się zataczał, jak na upojonego przystało.
- Kochanie, wstań… - Mruknął, bardziej rozkazując niż prosząc. Spojrzał na sporą kanapę, na której kołdra obrała rysy sylwetki leżącej pod nią. Mężczyzna rzucił okiem na odpoczywającą kobietę, przykrytą całą ciepłą narzutą. Podszedł do okna i odsłonił rolety, uchylając szybę i pozostawiając ją na niewielkim rozwarciu. Obok stał stolik, na którym znajdował się sporej wielkości świecznik, tworzący niesamowicie romantyczną atmosferę. Bez zastanowienia mężczyzna sięgnął po niedaleko leżące zapałki. Drżącą ręką, z ledwością łapania równowagi, zapalił świeczkę.
- Zabawmy się. Wiem, że mnie pożądasz… - Dodał, rozwiązując sobie pasek szlafroka. Zrzucił go z siebie jednym ruchem i zawiesił na oparciu krzesła. Stanął obok sofy i spojrzał raz jeszcze w stronę kołdry. Zamknął oczy i wyobraził sobie rudowłosą, zgrabną dziewczynę, o skórze jasnej, delikatnej jak aksamit. Na samą myśl o jej długich, prostych nogach, kształtnych piersiach, zielonych, dużych oczach i burzy rudych loków, poczuł, jak jego coraz twardszy przyjaciel powoli staje na baczność. Nie lubił bierności, ale milczenie i być może zbuntowanie Athanasii jeszcze bardziej go podniecało. Na pewno obraziła się za wcześniejszy cios.
- Nie złość się… - Dodał szeptem, choć w duchu miał nadzieję, że troszkę z nią powalczy. Był nawet przekonany, że dziewczyna nie zgodzi się na krótki romans. Miał zamiar być stanowczy i w ogóle nie pytać jej o zdanie. Musiała się poddać, to on był samcem alfa. Oczami wyobraźni widział już gwałt, pozbawiony gry wstępnej. Uśmiechnął się do siebie i ostrożnie odsunął kołdrę, by położyć się tuż obok swojej kochanki.
Zdziwienie.
Wściekłość.
Krzyk.

Nagi natychmiast wyskoczył z łóżka, trzeźwiejąc i rozrzucając zgrabnie ułożone pod kołdrą poduszki po całym pokoju. „Ale jak…” pytał się, choć znał odpowiedź. Mógł zorientować się wcześniej, że drzwi do jej pokoju były otwarte, choć wcześniej sam je zamykał. Wściekły na swoją nieuwagę, która była wynikiem upojenia alkoholem, spojrzał jeszcze raz w stronę stolika, na którym świeczka idealnie rozświetlała rozsypane po podłodze pudełeczko pełne biurowych spinaczy.


                Od niepamiętnych czasów mówi się, że najlepszym osiągnięciem perswazji jest sposób dyplomacji z elementami kłamstwa. Nie tym razem. „No pięknie, Trent. Nie mówiłeś, że do parkingu dla prywatnych samolotów prowadzą te przeklęte bramki…”.
- Nie wpuszczę państwa, dopóki nie okażą państwo swoich dokumentów z aktualnym zdjęciem. – Wyraził się jasno ochroniarz. Croft nie miała czasu na zbędną gadaninę. Poczuła wibracje telefonu. „To pewnie Dante, już czeka na parkingu.”.
- Nie poznaje jej pan?! – Warknął wkurzony Trent, momentalnie napinając mięśnie. Jego głos brzmiał co najmniej złowrogo, jak gdyby mężczyzna gotowy był do ataku. Lara nie popierała jego dziwnego zachowania, przecież ochroniarz lotniska nie wystraszy się byle turystów. Owy umundurowany przyjrzał się bliżej kobiecie, co jeszcze bardziej ją zdenerwowało. Przecież z łatwością mogła zostać rozpoznana.
- Skądś kojarzę…
- To słynna, brytyjska sopranistka Laura von Cornel… leci w trasę. Chce pan, żeby wracała publicznym samolotem z tym… czymś? - Trent wskazał palcem na ludzi biegających po terminalu, śpieszący się tłum. - Przez pana spóźnimy się na koncert w Buenos Aires! – Krzyczał. Lara wciąż się nie odzywała. Odwróciła się w tył. Kilku mężczyzn z ochrony lotniska zaczęło iść w ich kierunku. Spojrzała niezadowolona na bramki. W jej oczach pojawiła się nagłe przerażenie, choć trwało zaledwie kilka sekund. „To nic nie da…” – pomyślała, szturchając Trenta łokciem.
- Jakiś problem, Tolland? – Zapytał ktoś przez krótkofalówkę ochroniarza, przymocowaną do jego paska. Mężczyzna wyciągnął ją i, wciąż przyglądając się Larze badawczo, odpowiedział półgłosem.
- Mam tu dwójkę pasażerów. Nie posiadają dokumentów, chcą wsiąść do prywatnego środka transportu. Co robić? – Lara na jego słowa zadrżała, nie chciała czekać na odpowiedź szefa ochrony. Nawet, jeżeli starania Trenta dadzą cokolwiek i sopranistka ze swoim towarzyszem menadżerem będą mogli wejść do maszyny, w przeklętej bramce zacznie wyć alarm. Przecież ich torby obładowane są metalami ciężkimi, dlaczego przypomniała sobie o tym dopiero tutaj… nagle Lara oczami wyobraźni zobaczyła zawartość swojego niewielkiego bagażu… karabinki lin, reflektory… broń. Broń dość ciężkiego kalibru. Westchnęła i szarpnęła mocniej Kurtisa, usta przykładając do jego ucha.
- Krótka, szybka piłka, panie Trent.
- Nie ważne. Damy radę. – Odpowiedział już głośno, patrząc na stojącego przed nimi ochroniarza. Czekał na sygnał. Spojrzał ukradkiem na Larę, która odetchnęła spokojniej jeszcze kilka razy. Jednym spojrzeniem namierzyła kamerę, umieszczoną tuż nad ich głowami. Przekleństwo dwudziestego pierwszego wieku. Cieszyła się, że są na świecie jeszcze miejsca, a przede wszystkim grobowce, które nie są objęte dwudziestoczterogodzinną kontrolą. Nie mogła się doczekać, kiedy do nich wróci.
- Teraz!
Trent rzucił się na ochroniarza, zanim inni zdążyli podejść bliżej. Widząc atak, rozpoczęli biec w stronę poszukiwanych, wyciągając paralizatory.
- Durma!*
- Stop!
Lara odwróciła się w ich stronę, dostrzegając przy ich paskach atrapy broni palnej. Uśmiechnęła się, idąc w przód, lecz jej radość nie trwała długo.
Alarm!
Trent powalił kilkoma ciosami strażnika ochrony lotniska, szybko, butem uporał się też z innym, który podbiegł do niego znienacka. Gdy mężnych strażników zaczęło w niebezpiecznie szybkim tempie przybywać, Trent ruszył za Larą sprintem. Kilkanaście metrów dzieliło ich do wyjścia z lotniska na teren prywatnego parkingu, do którego prowadziły minione bramki. Dźwięk alarmu roznosił się po całym lotnisku, wył niemiłosiernie głośno, piszcząc w uszach.
- Dur dedim!**
- Formują się. – Mruknęła Lara, skupiając wzrok na ochroniarzach, którzy zaczęli otaczać niewielką maszynę Dantego, jaką można było dostrzec przed sobą. Lara nie wiedziała, co to jest. Było troszkę większe od standardowego helikoptera, nie przypominało też żadnego samolotu, którym wcześniej podróżowała. Leydon nie był głupcem. Kiedy jeden z ochroniarzy podbiegł do niego i zaczął zadawać dziwne pytania, których znaczenia Dante nie znał, po prostu uruchomił maszynę. Ochroniarze natychmiast odsunęli się, bojąc się śmigłowca i tego, że nieznany pilot może zrobić komuś krzywdę. Dante spojrzał na Larę i Trenta, którzy biegli wzdłuż pasa startowego, coś krzycząc. Za nimi podążał tłum ochroniarzy i kilku policjantów, jacy zaczęli oddawać nawet pojedyncze strzały. Pociski przelatywały tuż obok uciekinierów, odbijając się od helikoptera. Maszyna wzniosła się w powietrze jeszcze wyżej, a gdy Leydon był już pewien, że bohaterowie są pod nim, przełączył się na autopilota i wyrzucił przez okno niewielką linę, którą wcześniej zaczepił o haki, zamontowane w środku. Strzały strażników nie ustawały, świstały w powietrzu. Maszyna była dość wysoko, toteż pierwszy, jedną ręką, liny złapał się Trent. Ledwo ją chwycił i podał dziewczynie drugą dłoń. Helikopter wyżej wzbił się w powietrze. Kurtis poczuł rwanie w ramieniu, rana postrzałowa znów dała o sobie znać.
- Idź! – Krzyknął do dziewczyny, choć ryk silnika zagłuszał jego słowa. Lara zrozumiała, co mówił. Trzymała się kurczowo jego szyi, on obejmował ją w pasie, gdy poczuła, że traci grunt pod nogami. Maszyna wzbijała się coraz wyżej.
- Idź dalej, jestem tuż za tobą! – Powiedział mężczyzna i kazał kobiecie wspiąć się na jego barki, by sama mogła złapać się liny wyżej. Croft automatycznie zgodziła się i mocno wdrapała się na Kurtisa. Słyszała, jak mężczyzna wrzeszczy z bólu. Dopiero zagojona rana w jego ramieniu znów się otwierała, rozrywając skórę i zaschnięty na niej strup krwi. Pulsujący ból był nie do zniesienia, Trent znów krzyknął. Jedną, ranną ręką wciąż trzymał się mocno liny, wiedział, że gdy puści, spadnie i Lara. Nie mógł sobie na to pozwolić. Drugą ręką podtrzymywał dziewczynę. Czuł, że dziewczyna dosięgła liny i już nie ciążyła na jego barkach, sama zaczęła wspinać się ku górze, by usadowić się na podwoziu helikoptera – płozach, wyglądających jak dwie narty. Kurtis poczuł się lżejszy, chwycił linę drugą ręką i ruszył za dziewczyną w górę. Kolejna seria strzałów zaatakowała śmigłowiec. Mężczyzna spojrzał w dół i zobaczył pod sobą uformowaną grupę ochroniarzy. Wśród nich znajdowało się kilku przedstawicieli ekipy antyterrorystycznej lotniska. Rzucił wzrokiem w stronę Lary, która dosięgała już płoz podwozia. Zobaczył na jej plecach czerwoną plamkę, która drgała z każdym ruchem śmigłowca.
- Schowaj się! – Krzyknął, po czym wspiął się wyżej, by osłonić dziewczynę własnym ciałem.
Strzał.
 - Kurtis! – Usłyszał krzyk kobiety, widząc przed sobą jej dłoń. Nie miał już sił odpowiadać. Spojrzał na nią pustym, wyczerpanym wzrokiem, po czym zamknął oczy. Helikopter wzbił się wyżej, toteż uczucie wolności i braku ciążenia podczas lotu w dół wydawało się być najwspanialszym momentem jego życia. Zaraz potem przypomniał sobie Larę. Nawalił. Obiecał jej, że dadzą radę, jak zwykle zresztą. Mówił, że nic nie jest ważne. Pamiętał jej słowa. Jej „fajnie, że jesteś”, wypowiedziane zaraz przed najczulszym pocałunkiem, w zimnej, mokrej jaskini. „Fajnie, że jesteś…” brzmiało z jej ust, jak największy komplement. Czy to koniec? Czy nigdy już nic nie usłyszy? Czuł, że mimo tego, iż uratował jej plecy przed ostrzałem snajpera, nawalił. Nagle dodarł do jego świadomości ostry ból upadku. Ledwo podniósł się z ziemi, ktoś szarpnął nim i znów sprowadził do parteru, oddając mocny cios kolbą pistoletu w żołądek. Domyślał się, że to nie koniec tortur. Miał ochotę zwymiotować, lecz powstrzymał się, znów powoli wstając  na równe nogi. Kolejny cios poczuł na twarzy, obrywając celnym sierpowym prosto w skroń.
- Zaraz zdechniesz, psie. – Usłyszał głos jednego z ochroniarzy, który skuwał go kajdankami. Spojrzał w niebo, na mały punkt, oddajający się od coraz bardziej. Ból znów krwawiącego ramienia przyprawiał go o dreszcze. Zobaczył przed sobą mężczyznę, przykładającego mu pistolet do policzka.
Tej nocy na tureckim lotnisku, padł ostatni strzał.


                - Nie sraj! – Krzyknęła Lara, siadając obok Leydona niespokojnie.
- Nie sram. Po prostu dbam o twoje bezpieczeństwo.
- Musimy po niego wrócić!
- On już nie żyje, nie rozumiesz tego?! – Krzyknął Dante, podając Larze słuchawki. – Nie masz z nimi szans, jest ich tam zbyt wielu. To Turcja! Nikt tu nie dba o życie!
„On ma rację…”
- Ale mogę spróbować. – Powiedziała. Kiedy czuła, że rozum powoli zgadza się z przyjacielem, serce rozkazywało jej wrócić.
- Nie zawrócę tam. A z resztą, kto uratuje Winstona? Zipa i Alistera? Laro… jesteś potrzebna im. Nie mogę cię wypuścić. Przykro mi…
„Tobie przykro…” – pomyślała z oburzeniem dziewczyna, odwracając twarz w szybę. Nie widziała już lotniska, Dante wzbił się zbyt wysoko. Czuła się samotna. Zamknęła oczy, by nie dopuścić się płaczu. Nie mogła płakać… to nie było w jej stylu.
„To nie ważne… problemy zostaw mnie…” – wciąż słyszała jego głos. Zadrżała. Odetchnęła kilka razy głęboko i otworzyła oczy. Nie czuła złości, nie czuła strachu… pierwszy raz od długiego czasu dotarło do niej uczucie paraliżującej pustki. „Mrrrr, proszę częściej…” wspomniał jeszcze niedawno, uśmiechając się do niej tym swoim zawadiackim uśmiechem, patrząc na nią nie jak na obiekt samego pożądania, ale i przyjaciółkę, towarzyszkę, współpracownika i dopiero kochankę. Człowiek, który był ulepiony z takiej samej gliny, którego znała na wylot, któremu, mimo porażek, wciąż bezgranicznie ufała i mogła mu wybaczyć kolejne potknięcia… zawsze odpokutowywał swoje grzechy – zamykał ją w celi i uwalniał, wpędzał w fobie i leczył, zdradzał i ratował życie… W końcu mogła przyznać, że zasłużył na to zaufanie jak nigdy nikt inny. Uratował jej skórę… Nie pierwszy raz. Przerażała ją myśl, że tym razem był to raz ostatni. Chcąc, nie chcąc, dziewczyna pociągnęła nosem. Poczuła, jak po policzku spływa jej jedna łza. Otarła ją szybko, lecz nagle usłyszała delikatny głos Dantego.
- Nie powstrzymuj ich. Pomogą ci.
Przytaknęła. Wiedziała, że pilot miał rację. Powstrzymywanie emocji i duszenie ich w sobie wcześniej czy później kończy się albo zlodowaceniem materiału i obojętnością, albo samotnością. Samotna już była, nie chciała teraz ukrywać się pod maską twardej, bezdusznej suki. Nie miała przed kim. Znała Dantego tak dobrze, jak własną kieszeń. Był przyjacielem. Poczuła na swoim ramieniu jego ciepłą dłoń. Musiała teraz wytrzymać samotność. Podróż, która miała być przygodą jej życia, zmieniła się w piekło.
Nie wytrzymała. Łzy kapały na potęgę.


                - Zdobędę te informacje. – Powiedział Levis, wchodząc na pokład samolotu biznesowego, na którego kadłubie widniało logo agencji SOCA. – Jeszcze nie wiem, po co Major siedzi w Turcji. – Dodał, rozglądając się po wnętrzu kabiny.
- To moje tymczasowe biuro. Siedziba znajduje się w Brytanii, ale policja turecka zadzwoniła do mnie, że broisz. Rozgość się. – Leydon usiadł na jednym z foteli stojących przed biurkiem, w gabinecie. Wnętrze samolotu wydawało się dość przytulne, wyłożona drewnem kabina przypominała niewielki, ale bardzo komfortowy pokoik. Wykładzina dywanowa zajmowała całą szerokość samolotu. Na stole piętrzyły się stosy dokumentów, obok stał mahoniowy barek zastawiony ręcznie zdobionymi kryształami.
- Po co nadinspektor mnie wzywał? Mam dużo pracy, muszę skupić się na Majorze.
- Twoje zadanie do tej pory wiązało się tylko z tym dupkiem. – Szef agencji SOCA zdawał się być bardziej wyluzowany niż Levis. Zwykle inspektor dziwił się, że to możliwe, wydawało mu się, iż sam jest najbardziej wyluzowaną i wygadaną osobą, jaką zna. Jak się okazało, szef SOCA dorównywał mu w tym po mistrzowsku. I był nawet większym chamem, co udowodnił na posterunku. – Teraz zajmiesz się także i dupą. – Dodał po chwili.
- Croft. – Mruknął Robert, przewidując odpowiedź nadinspektora, który automatycznie przytaknął, rzucając mu na biurko kilka kopert.
- Najwyraźniej ta kobieta, niedorzeczna i wiecznie wtrącająca swój nos w nie swoje sprawy archeolog, ma coś wspólnego z naszym rozrabiaką. Major nagle znika, Croft robi aferę w Polsce. Major pojawia się w Turcji, a Croft… - W tym samym czasie nadinspektor wskazał Levisowi kopertę. Mężczyzna otworzył ją i spojrzał na zdjęcia, będące przechwytem kamery. Lara i Trent uciekają z zamku Alanya Kalesi. Na jednym zdjęciu wyraźnie widać było środkowy palec pani archeolog, w tle włamującego się Kurtisa do Lincolna Navigatora. Levis schował fotografie do koperty. „Po co ci to… Croft…” – zastanawiał się. Nie chciał wspominać przełożonemu o tym, że Major porwał przyjaciół Lary. Chciał zachować to dla siebie, poskładać wszystkie fakty do kupy i samemu rozwiązać zagadkę.
- A więc Lara jest także w Turcji? – Udał zaskoczenie. Nadinspektor przytaknął. – Więc włamała się do zamku i…
- …i pobiła kilku ochroniarzy, ukradła samochód z nieznajomym mężczyzną… jest poszukiwana w całym regionie. Co chwilę huczą o niej w mediach. – Szef SOCA wziął do ręki pilot od telewizora i uruchomił sprzęt. – Wciąż, w wiadomościach, wspominają jej wybryk w Polsce, teraz puszczają materiał z kamery przed zamkiem… - Powiedział, patrząc na twarz Roberta. Levis spojrzał na obraz w telewizorze i zamarł.
- Czy wiadomo coś o tej akcji na lotnisku? – Zapytał.
- Jakim lotnisku? – Odpowiedział pytaniem na pytanie nadinspektor. Robert nie musiał odpowiadać. Palcem wskazał na ekran telewizora. W nim widać było kobietę i mężczyznę spuszczających łomot kilku ochroniarzom lotniska, następnie uciekającą w stronę helikoptera.


                - Teraz, ośle, teraz! Masz wziąć ludzi i przeszukać wszystkie zakamarki tej wsi, w promieniu kilku kilometrów! Nie mogła daleko uciec! – Krzyczał Major, wyrzucając Stoucasa za drzwi apartamentu. Kto by pomyślał, że rudowłosa będzie taka cwana? Wściekły mężczyzna zamknął za towarzyszem drzwi i wszedł do pomieszczenia obok. Spojrzał na ponownie związanych, niedoszłych uciekinierów.
- Dobrze, wróbelki, że trzymacie się razem... – Mruknął, podchodząc do zakneblowanego Zipa. – Gdybyś zostawił starca i okularnika, dawno byłbyś wolny. – Powiedział, uśmiechając się cwaniacko. Podziękował swojej seksualnej chcicy, że w ostatniej chwili zorientował się, iż dziewczyny nie ma. Gdyby obudził się rano na kacu, po zakładnikach również nie byłoby już śladu. A tak, przynajmniej dopadł porwanych tuż przy głównej bramie. Teraz nie pozwolił im nawet dojść do głosu, z łatwością ponownie uwięził ich w kanciapie i mocniej związał supły.
Wieczny farciarz.
- Mam nadzieję, że to będzie dla was dobra lekcja, panowie. – Powiedział, po czym zatrzasnął za sobą drzwi, zamykając je, tym razem, na klucz. Postanowił być dużo bardziej ostrożny niż zwykle.


CDN

*Durma – zatrzymać się (j. turecki)
** Dur dedim! – powiedziałem, stój! (j. turecki)

3 komentarze:

  1. I łzy spłynęły po moim policzku. Może nie tak gęsto jak u Lary, ale... musiałam przeczytać drugi raz fragment ,,na lotnisku", żeby uwierzyć, że to nie wytwór mojej chorej wyobraźni, tylko prawda. Cóż więcej powiedzieć?... Od dawna czekałam na ten rozdział, codziennie tu zaglądałam. To że jest on taki długi jest ogromną rekompensatą za czas oczekiwania. Każde pojedyncze słowo jest genialne i perfekcyjnie pasuje do reszty.
    Ale... pozostaje pytanie, które raczej nie ma sensu... czy Kurtis zginął? Bo tak, prawda?

    komentarz napisany na HL Onet - 2011-09-21 15:19

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajnie..
    Ale czy Kurtis.. ?
    A DOBRA TAM

    komentarz napisany na HL Onet - 2011-09-21 23:00

    OdpowiedzUsuń
  3. Heh, ubawił mnie komentarz powyżej i to chyba jedyne spowodowało, że się tutaj uśmiechnęłam. To: "A DOBRA TAM" wyrażało i frustrację, desperację i rezygnację jednocześnie. Szczerze powiedziawszy, ja czuję się podobnie po przeczytaniu tego rozdziału, ale więcej te swoje odczucia ubiorę w słowa. ;) A więc, po pierwsze, wkurzyła mnie zaistniała sytuacja i każdy dobrze wie, o jakim momencie rozdziału mówię. Noż kurna mać, czy zawsze w Twoich opowiadaniach muszą ginąć główni bohaterowie??? To już kurna jakaś tradycja!
    Nie no, ja ciągle mam nadzieję, że to jakieś głupie nieporozumienie albo marna kpina o tej niby śmierci Kurtisa. Bo wtedy to już w ogóle byłaby masakra. Zacytuję Twoje słowa: "Już wolałabym ten zapowiedziany koniec świata".
    Jak Kurtis umrze - przegięłaś pałkę i przeciągnęłaś strunę. Definitywnie. Po raz pierwszy się wkur** i zrobię rozróbę w komentarzach na tym blogu. Bądź co bądź, to świetny bohater, wszyscy go lubią, szkoda go! No miej litość, ogarnij się, dziewczyno!
    To tyle, co do Trenta. Ach, nie! Jeszcze coś powiem: Tak nawiasem mówiąc, to siara by była, aby tak dzielny, twardy chłop, były legionista, zginął z rąk ochroniarzy lotniska.;) Radził sobie z przestępcami i mordercami o psychopatycznych zdolnościach, a tu wykończył się w ten sposób... Nie, przemyśl to dobrze, bo będzie masakra.
    I to tyle moich "sapanek" . Teraz coś , za co bym Cię wyściskała, gdybym mogła.
    Przecudnie opisałaś ucieczkę uciekinierów z więzienia! Nie wiem, dlaczego się tak tym podniecam, ale to było świetne! Cały opis jak oni szli powoli, jak zatrzymywali się, gdy tylko Alister coś chrząknął, słuchając, czy nikt nie idzie... fantastyczne! Sama czułam się, jakbym tam była... i naprawdę się bałam! Paznokcie to mam już większość pozjadanych, tylko się modliłam w myślach, by nikt ich nie naszedł.
    Tylko Ty umiesz wywołać takie emocje i zawsze Ci tego zazdrościłam, szczerze mówiąc. xD Sama nigdy tego nie opanowałam, za to Ty wywołujesz te wielkie emocje perfekcyjnie!
    Co by tu jeszcze... pierwszy akapit był fajny, śmieszny. Najlepiej mi się podobało jak Robert pyskował do gliniarza, nie ma co, gadkę to ma niezłą! ;) Fajny gościu z niego. ;)
    Dalej już były same smuty, mniej mi się podobało. Ale dalej łudzę się tym, że Kurtis żyje. Nie było konkretnie napisane, że go zastrzelili. Jest napisane: "Tej nocy, na tureckim lotnisku, padł ostatni strzał. "
    No i może to jacyś myśliwi gdzieś polowali w pobliskim lesie, albo strzał poszedł w górę dla przestrogi... można długo gdybać. Weźcie się ludzie nie załamujcie, to wcale nie musi oznaczać od razu śmierci Kurtisa. A jak tak, to sobie z Lilką pogadamy, tylko trochę innym tonem. ;))
    Dziękuję, że do mnie napisałaś i poinformowałaś o nowym rozdziale. Znalazłam w sobie chęci na włączenie komputera dzięki Tobie. Czekam na rozdział następny. Trzymaj się ciepło, pozdrawiam! ;-**

    komentarz napisany na Onet HL - 2011-10-14 19:43

    OdpowiedzUsuń