Rozdział dwudziesty dziewiąty



ROZDZIAŁ DEDYKUJĘ PATRYCJI i PATI-ANN. Jak każdy poprzedni i kolejny ;) Kocham was, dziewczyny :)


Muzyka do rozdziału - KLIK


ROZDZIAŁ 29

Retrospekcja czyli „Gówniane cuda się zdarzają


                - Jesteś tutaj?  - Zapytała spokojnym, ledwo dosłyszalnym głosem. Trzymając jego dłoń, bała się, że gdzieś uleci. Zamknęła oczy i zobaczyła, jak mężczyzna nieodwracalnie spada w dół, znów usłyszała strzały pomieszane z hałasem pracującego śmigłowca, następnie ledwo dosłyszalne słowa Leydona, mówiące, że nie ma już żadnej nadziei, nie ma odwrotu. Otworzyła usta, by wykrzyczeć całemu światu, na przekór, że da się coś zrobić, że można go ratować, zmienić bieg wydarzeń. Chciała wszystko wyrzucić z siebie... złość, pretensję, oburzenie. A, ku rozczarowaniu samej siebie, zdołała wykrzyczeć tylko jego imię. 
Wtedy? Ogarnęły ją jedynie bezsilność i pustka. Zawsze, kiedy po zamknięciu oczu przeżywała to wszystko od początku, czuła się tak samo samotna i równie nieporadna, co wtedy. Teraz, wyjątkowo, było inaczej. Poczuła, że mężczyzna wyciąga dłoń z jej dłoni. Kładzie ją na jej ramieniu. Otworzyła oczy.  Był obok niej, po prawej stronie. Przy oknie. Siedział i patrzył na nią badawczo swoimi nieskazitelnie niebieskimi oczami.
- Gdzie miałbym być…
Turcja.
To było pierwsze, co przyszło jej na myśl, nie chciała jednak nawet wyszeptać tego słowa. Przerażało ją i przywoływało najbardziej nieprzyjemne wspomnienia jej życia. Bardziej nieprzyjemne od tych w Alcatraz, bo o tamtych zapomniała już dawno i, jak obiecała sobie kilka lat temu, nigdy do nich nie wracała. Nie grzebała w pamięci tak głęboko. Razem z Kurtisem byli wtedy młodsi, mieli źle poukładane priorytety, liczyła się dla nich tylko zemsta, pozbycie się morderców... jak gdyby miałoby to przywrócić życie Wernerowi, ojcowi Kurtisa, Deaconowi czy Shu Mei. Akcja w Alcatraz wydawała się Larze, po tak długim czasie błaha i niepotrzebna. Pogoń za zmarłymi? Po co? Teraz trzeba myśleć, jak uratować tych żywych. I pozbyć się największego problemu, większego od Eckhardta, Karela czy Thornsona. Majora.
Oszusta. 
Porywacza.
Mordercę.


Na szczęście teraz wiedziała, że nie będzie już musiała sama dalej w to brnąć. Rozum kłócił się z nią, że tak naprawdę nigdy nie była sama, miała przecież Dantego i Roberta, mimo to wewnątrz czuła przerażającą pustkę. Pustkę w sercu, bo zbyt długo nie było przy boku kobiety Kurtisa. Serce to uspokoiło się dopiero teraz. Teraz, gdy Lara otworzyła oczy i mogła spojrzeć na mężczyznę, bez którego cała ta pogoń za Majorem była jeszcze bardziej trudna. Jeszcze bardziej bolesna. Kobieta wciąż zastanawiała się, jakim cudem... jakim cholernym prawem siedziała tu... teraz... przy nim, mogąc oprzeć głowę na jego wygodnym ramieniu. A on patrzył na nią i widział w jej oczach wszystkie pytania, na które nie odważył się udzielić odpowiedzi, chociaż dobrze wiedział, o co chciała zapytać.
- Nie jestem odpowiednią osobą, by o tym opowiadać.
- Boże…
Usłyszał szept, po czym uśmiechnął się cynicznie pod nosem.
- Croft… co się z tobą stało? Nie zaczynaj wierzyć w cuda, nie przywołuj imienia kogoś, z kim nigdy nie rozmawiałaś. Jeżeli sądzisz, że mogę cię przytulić, bo meritum chrześcijaństwa przywróciło mnie do życia po trzech dniach, jakimś mistycznym sposobem, to wybacz, ale dwa tygodnie beze mnie zrobiło ci totalną papkę z mózgu. Nie dziękuj komuś, kto nawet nie kiwnął palcem, bym tu teraz z tobą był.
Lara nie odezwała się, chociaż zwykle na jego zaczepki, z wielką przyjemnością odpowiadała zgryźliwie, z nutką ironii i odrobiną zmyślnego sarkazmu. Temat wiary? Wiedziała, że Trent nigdy nie był wierzący. Ona też nie była. Nie wiedziała, czemu powiedziała, co powiedziała. Może dlatego, że słowa Dantego, przekonywującego ją, że Kurtis nie żyje i trzeba wracać do Londynu, zająć się swoimi sprawami, nie lądować w Turcji i nie cofać się, a jedynie spalić za sobą ten romantyczny most, wryły jej się w pamięć tak mocno, że w nie uwierzyła. A fakt, iż żywy siedział przy niej w samolocie, wydawał jej się po prostu cudem. Zaśmiała się pod nosem.
- No to, panie mądralo, zdradź mi, komu mam przywalić za to, że znowu będę musiała się z tobą użerać...
On także się zaśmiał, w końcu o to właśnie mu chodziło. Nie lubił płaczliwej wersji kobiety, która siedziała obok niego. Wiedział, że tęskniła, on tęsknił równie mocno. Ale nie chciał, by dłużej przeżywała to wszystko tak przesadnie. Wolał ją rozbawić. Rozkręcić. I przywrócić w niej radość, siłę i odwagę w działaniu, spryt i wiarę w ludzkie możliwości. A nie rzewność i sentymentalizm. Co było, to było. Teraz trzeba iść do przodu. Uśmiechnął się znów. 
- Dobra, już nie udawaj, że ci tak ze mną źle.
- Przeciętnie raczej. Znowu będę musiała cię wysłuchiwać...
- Przecież widziałem, jak na mnie spojrzałaś. Widziałem te łzy, szczęście w oczach, motyliki w brzuchu. 
Croft udała oburzoną.
- Zawsze byłam dobrą aktorką. Chciałam podreperować twoje ego, żeby potem nie było ci smutno, że nikt się nie ucieszył z twojego zmartwychwstania.
Taa... jasne... - pomyślał, ale nie wypowiedział tego głośno. Tego właśnie było mu trzeba, właśnie o to mu chodziło, nakręcając Larę do rozmowy. Za tym klimatem właśnie tęsknił. Nie za wieczną melancholią i zamyśleniem.
- Jeżeli chcesz znać szczegóły, nie pytaj mnie. Po prostu pewnego dnia obudziłem się nieźle poturbowany w zafajdanym burdelu, który podobno uchodził za najlepszy szpital na Tureckiej Riwierze. Zgadnij, kogo uśmiechniętą mordę zobaczyłem, kiedy otworzyłem oczy.
Nie powiedział nic więcej. Palcem wskazał na osobę  siedzącą przed nim, w fotelu.
- Robert…
Wyrwało się jej. Nie minęła sekunda, a zawołany mężczyzna odwrócił się za siebie i spojrzał na Larę przez szparę między siedzeniami. Uśmiechnął się, by po chwili usiąść obok kobiety, po jej lewej stronie. Nie musiała nic mówić. Jak wcześniej Kurtis, tak teraz Levis, wyczytał z jej oczu wszystko. Każde pytanie, na której należało w końcu udzielić odpowiedzi.


***

                Docisnął pedał gazu. Nadinspektor, jeszcze wtedy aktualny szef inspektora Roberta, który - jeszcze wtedy - nim był, zdziwiony wydarzeniami na lotnisku, szybko pożyczył swojemu pracownikowi samochód. Jadąc z włączonymi długimi światłami, jakie rozświetlały ciemną, turecką ulicę, inspektor próbował jak najszybciej dostać się na główny port lotniczy w Konya. Zanim się obejrzał, na drodze pojawiła się kobieta. Prawie naga, wychudzona i brudna, ledwie przytomna uderzyła ciałem o asfalt. Rażące światła niemiłosiernie ją oślepiły. Levis szybko zaczął hamować, co udało mu się w ostatniej chwili. To, że nie uderzył w młodą, rudowłosą kobietę, mógł zawdzięczać jedynie twórcom układu hamulcowego tego BMW.
- Kurwa…
Levis wziął na ręce nieprzytomną dziewczynę i ułożył ostrożnie na tylnym siedzeniu. Postanowił przesłuchać ją później, gdy tylko się ocknie. Nie miał zamiaru cofać się do najbliższego szpitala, choć wiedział, że ryzykuje jej zdrowie. Intuicja jednak podpowiadała mu, że młoda dama wcale nie wyglądała na chorą, raczej na wyczerpaną. Okrył ją tylko kocem, który wygrzebał z bagażnika i usiadł z powrotem na miejscu kierowcy. Z piskiem opon ruszył w stronę lotniska.


***


                - Chciałbym wiedzieć, co tu się stało. Co się stało Trentowi, co wiecie o Croft… chcę wiedzieć wszystko.
- Dwójka ludzi. Mężczyzna i kobieta mieli zamiar odlecieć nieoznakowanym śmigłowcem bez ukazania dokumentów tożsamości. Musieliśmy ich zatrzymać.
Nagle usłyszał dźwięki stukających obcasów. Odwrócił się i zobaczył za sobą rudowłosą, wciąż owiniętą purpurowym kocem w kociaki.
- Miałaś siedzieć w samochodzie...
- Chciałam rozprostować nogi… co tu robimy? – Zapytała cicho. – Gdzie leci… - nie zdążyła dokończyć. Od razu dostrzegła spoczywające na ziemi ciało mężczyzny. Spojrzała na nie i natychmiast rzuciła się w jego stronę. Uklęknęła przed człowiekiem i dotknęła jego dłoni. Poczuła, jak łzy nieuchronnie napływają do jej oczu.
- Nie zadzwonicie po karetkę?!
- Raczej po karawan. – Odfuknął strażnik.
Zaraz mu przypierdolę… - pomyślał Levis, po czym westchnął ze zrezygnowaniem i podszedł do dziewczyny. Najpierw delikatnie dotknął jej ramienia, następnie odciągnął od leżących na ziemi zwłok.
- Chodź… wyjeżdżamy już stąd. Skąd go znasz?
- Zadzwońcie po karetkę! – Kobieta wciąż lgnęła do ciała, jednak Robert był silniejszy. Nie musiał się mocno szarpać, Nasia była zbyt zmęczona, by stawiać jakikolwiek opór. W końcu uległa i pozwoliła zaprowadzić się w stronę samochodu.
Jeszcze w samochodzie słyszał jej szept.
- Karetka… ja... ja czułam puls... dlaczego mi nie wierzysz...
Trzymając kluczyki umieszczone w stacyjce, walczył sam ze sobą. Słuchać pretensjonalnego tonu jakiejś obłąkanej rudowłosej? A może nie jej, tylko swojej intuicji? Po karetkę? A co? Turasy nie potrafią sprawdzić tętna? Z drugiej strony, po co mieliby to robić, zamją się swoimi sprawami, otoczą teren, zaczną wpuszczać ludzi... brudasom wcale nie zależało na życiu mężczyzny, niech sobie tam leży, dopóki ktoś go nie sprzątnie, nie wykopie dołu obok, w lesie. Po co mieliby wzywać karetkę, przecież po wyleczeniu w szpitalu, trafiłby do pierdla. Dla nich to to samo, co zdechnąć na betonie... 
Może Nasia ma rację?
Znów ciężko westchnął.
- Zostań.
Mruknął, po czym wysiadł z wozu. Nie wrócił do leżącego ciała, nie podszedł też do otaczających go strażników. Wyciągnął z kieszeni telefon i wykręcił numer alarmowy.
- Dzwonię z głównego lotniska w Konya. Leży tutaj postrzelony mężczyzna, nie trzeba wzywać policji, na miejscu znajdują się służby wojskowe. Pewnie stracił sporo krwi. Jest nieprzytomny. Nie wiem… przecież mówię, że nie wiem czy żyje. Niech się ktoś tym zajmie i da mi znać. Tak, kurwa, czego nie rozumiesz, głupia pizdo? Chcę mieć jebane, czyste sumienie, dlatego dzwonię. Ty masz tylko wysłać tu karetkę z kanisterkiem krwi do transfuzji w razie czego… tak, kurwa. Tylko tyle. I oddzwoń do mnie potem. Dziękuję. Dobrej nocy życzę.
Wsiadł do samochodu, trzaskając drzwiami. Już bez wahania przekręcił kluczyk i ruszył z terenu lotniska z piskiem opon. Turczynki wcale nie wydawały się być inteligentniejsze od Turków.
- I?
Usłyszał zachrypnięty od płaczu głos kobiety.
- Nie wiem, idź spać. Jadę do hotelu, obudzę cię na miejscu.


***


            - Chyba cię pojebało, Levis! – Krzyczał nadinspektor, wychodząc z opuszczonego domu w samym centrum lasu.
- Był tu.
- Spierdoliłeś po całości! Major jest jeden, a ty, z tyloma ludźmi nie potrafisz go dorwać!
- Nie uciekł. Kiedy przyjechałem, już go nie było.
- Oddajesz broń i dokumenty. W tej chwili.
Wyciągnął z kieszeni legitymację, chwycił do ręki glocka. Obydwie rzeczy wyrzucił prosto w krzaki leśnej polany. Kiedy niezabezpieczony pistolet wystrzelił, o mało nie raniąc eks przełożonego, Robert nie słuchał już krzyków mężczyzny obok. Poczuł, że wibruje mu telefon, więc wsiadł jak najszybciej do samochodu i odebrał połączenie, przekręcając kluczyk w stacyjce. Przy całej grupie stróżów prawa przekroczył kolejny tego dnia paragraf. Odebrał telefon, wyjeżdżając samochodem z leśnej polany. Na chwilę tylko puścił kierownicę, by pokazać swojemu byłemu nadinspektorowi gest niesamowitej wdzięczności.
Środkowy palec.
- Ins… Robert Levis z tej strony. W czym mogę pomóc? O, dzień dobry. Miło mi panią słyszeć. Ma pani dla mnie jakieś ciekawe informacje? Rozumiem… więc mój człowiek nie ma się za dobrze, ale żyje i znajduje się gdzie? Niech mi pani przeliteruje adres szpitala…


***

            Afelis drgnęła. Levis wiedział… Robert wiedział, że była winna… teraz dopiero uświadomiła sobie, że przecież wsadziła Croft za kratki, a na biurku mężczyzny, który ją uratował, leżały fotografie Croft, pojedyncze klatki filmowe kamery przed zamkiem tureckim, w końcu taśmy z lotniska, gdzie Kurtis… nie chciała tego nawet włączać. Postanowiła uciekać. Wiedziała, że Levis mógł ją zamknąć w każdej chwili. Czy był po jej stronie? A może chciał ją przesłuchać i zamknąć?
Musiała uciekać. Nie chciała reszty życia spędzić w więzieniu.
Nagle zamarła w bezruchu. W drzwiach kilka sekund potem zobaczyła Roberta. Rzucił wzrokiem najpierw na rudowłosą, potem na spakowany plecak, na samym końcu na włączony komputer i rozwaloną na biurku stertę dokumentów z otwartej teczki. Nie zadawał pytań. Podszedł do dziewczyny tak blisko, że odsunęła się kilka kroków w tył. W końcu stanęła pod ścianą. Mężczyzna wyprostowany, pewny siebie patrzył się prosto w jej kocie oczy.
- Nie skuję cię kajdankami za to, że odkryłem, że włamałaś się do Collegium Maius i wrobiłaś Croft, chociaż jestem też po jej stronie. A właściwie, nie jestem po żadnej, chcę tylko dorwać Majora... nie musisz uciekać. Nie jestem już inspektorem SOCA. Mówiłaś, że ścinagny przeze mnie skurwiel goni za jakąś legendą. Opiszesz mi ją? Poza tym, mam dobre wieści… – powiedział słowotokiem. Athanasia nie wiedziała, co odpowiedzieć. Patrzyła mu prosto w oczy, pełna zdziwienia i skruchy. W końcu przytaknęła i delikatnie się uśmiechnęła. Robert przytulił ją mocno, odgarniając jej rude, pachnące świeżością, jeszcze mokre od kąpieli włosy. Zaczął szeptać.
- Trent żyje. Miałaś przeczucie, gdy byliśmy na lotnisku. Zapadło mu się płuco, stracił wiele krwi, bla bla bla, wymieniłbym coś konkretniejszego, ale nie znam się na medycynie. Jest w śpiączce farmakologicznej, leczą go jakimś gównem, stosują terapie, o których nie mam pojęcia, potem chcą go zamknąć za włamanie do zamku i próbę ucieczki, ale mało osób wie, że nie jestem już inspektorem, wyciągnę go z tego szpitala i każę przetransportować go do Royal National Orthopaedic Hospital w Londynie. Udam, że tam zajmą się nim władze londyńskie, natomiast sami pojedziemy tam za nim i usadowimy się w hotelu obok. Jak będzie w lepszym stanie, weźmiemy go do pokoju. Będzie dobrą kartą przetargową, gdy spotkamy się z Croft. A ty go będziesz pilnować.
Athanasia spojrzała na niego z niedowierzaniem, po czym położyła dłoń na swoich ustach, będąc w totalnym szoku. Robert powoli opuścił jej tę dłoń. Popatrzył na nią i uśmiechnął się szeroko. Widział w jej oczach ogromną radość.
- Dorwę tego gnoja, który mi, jemu, tobie… i Croft zrobił z życia burdel na kółkach. Musisz mi tylko pomóc.
- Robercie, ja... nie wierzę...
- Uwierz. Gówniane cuda się zdarzają.
A ona mocno, nagle wpiła się w jego usta, dziękując mu za wszystko, co dla niej zrobił. Postanowiła najbliższy lot sprawdzić dopiero następnego dnia. Turcja już wcale nie wydawała jej się taka zła.


***

                Otworzył oczy i natychmiastowo poczuł paraliżujący ból umiejscowiony… w całym ciele. Chciał odetchnąć głęboko, ale nie potrafił. Coś szumiało mu w głowie, jak gdyby wczoraj wypił cały litr ruskiego spirytusu. Patrzył przed siebie, na mężczyznę o ciemnej karnacji. Wzrok miał pytający. Ale i całkiem dosadnie ukazujący, delikatnie rzecz nazywając, zdenerwowanie.
- Jest pan na terenie szpitala Vakif w tureckim mieście Konya, ja jestem doktor Eser Hakan Chagatai, a to…
Usłyszał sztuczny, amerykański akcent. Śmiesznie brzmiący w ustach Turka.
- Levis. – chciał powiedzieć, ale wydobył z siebie jedynie żałosny szept. Ledwo poznał swój odwodniony, zachrypnięty ton głosu. Czuł, że w głowie mu zawirowało. Zamknął oczy, by po chwili otworzyć je znowu. Świat ponownie stanął w miejscu. Przez cienką, plastykową rurkę wsadzoną w gardło, chciało mu się rzygać, przez wsadzony w członek cewnik chciało mu się jeszcze bardziej szczać.
- Świetnie, właśnie miałem sprawdzić, czy potrafi pan mówić. Swoją drogą, jest pan bardzo dzielny. Wielu na pana miejscu…
- Spadaj...
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi lekarza, natomiast kątem oka zobaczył inspektora, który lekko poprawił się na fotelu, w kącie sali. Nawet nie wstał.
- Wyjmij mu to gówno z gardła. Chcę go przesłuchać, a na razie wszystko, co słyszę, to jakiś śmieszny charkot. 
Lekarz przytaknął i palcem wskazał pielęgniarce pacjenta. Kobieta podeszła do niedoszłego worka zwłok i poprosiła, by jeszcze szerzej otworzył usta. Po chwili wyciągnęła delikatnie kawałek plastiku. Kurtis odetchnął z ulgą. 
- Chcę się odlać. 
Wyszeptał już płynniej, bez zbędnej chrypki. Jednak wciąż z trudem. Cichutko. Natychmiast pielęgniarka przyniosła mu kubek wody, lekarz sprawdził stan jego oczu.
- To niemożliwe. Nie może pan jeszcze wstać z łóżka. Musi pan zostać tutaj przez kilka dni, gdy pana stan się poprawi, przeniesiemy pana do Royal National Orthopaedic Hospital w Londynie, gdzie zajmą się panem najbliżsi…a potem zostanie pan tam przesłuchany...
Najbliżsi? Że niby kto?
- Lara… co z…
- Proszę już zostawić nas samych. Jak już mówiłem, jestem z policji... – mruknął Robert, dopiero teraz wstając z wygodnego fotela, na którym siedział przez dobrych kilka minut, jakie minęły od obudzenia Kurtisa. Trent zmęczonym wzrokiem zlokalizował na stoliku przy ścianie filiżankę. Levis w dłoni trzymał gazetę, przed pobudką towarzysza najwyraźniej czytał sobie ciekawy artykuł, pił kawę. Cierpliwie czekał. Nie trzymał Kurtisa za rękę, nie wyglądał, jakby mu zależało na tym, by znajomy przeżył. By się obudził. Lekarz spojrzał na Roberta dość zdziwiony jego postępowaniem, po czym przytaknął i wyszedł z pielęgniarką za drzwi. Były inspektor SOCA podszedł do łóżka i spojrzał na Kurtisa z lekką kpiną w oczach, ale i ukrytą gdzieś pod żartobliwą, sarkastyczną maską, radością.
- Tak właściwie kłamałem, nie pracuję już dla SOCA... zostałem wyruchany w dupsko przez Majora, rozumiesz to? Kolejny raz... zaczyna mnie to powoli doprowadzać do szału. 
- Następnym razem powiedz mu, że boli cię głowa. Co z Larą...
Kurtis mocno musiał się wysilić, żeby w tym stanie wymyśleć jakąś ciętą ripostę. Ta, którą wypowiedział, w prawdzie nie była zła, ale nie była też mistrzowska. Czuł, że nie ma siły nawet mówić. Westchnął tylko i spojrzał na Roberta wzrokiem żądającym natychmiastowej odpowiedzi.
- Cieszę się, że humor ci dopisuje. A właśnie, pytałeś o Croft... nie wiem, co z nią. Podobno szuka kolejnych artefaktów. Myśli, że zdechłeś, co prawie było prawdą. Prawie, bo uratowała cię zdzirowata rudowłosa wywłoka, której o mało nie przejechałem…
Kurtis nic nie rozumiał, ale wolał poczekać z zadawaniem pytań. Powoli uniósł drżącą rękę, do której przymocowany był wenflon na kroplówkę i palcem wskazał na kubek wody przyniesiony przez pielęgniarkę. Robert udawał, że nie widział jego prośby. Kontynuował. Nie miał czasu na pierdoły.
- Po kontroli zdrowia w londyńskim szpitalu, zostaniesz przetransportowany do Royal Garden Hotel, gdzie grzecznie będziesz sobie leżał w łóżeczku i pochłaniał kolejne dawki kroplówki, lecząc połamane żebra i obite od upadku kości. A popilnuje cię… twoja była dupcia! Mało tego. Poczekasz tam na Croft, którą sprowadzę do hotelu jak tylko ją znajdę w tym wielkim świecie. Ale nie spotkasz się z nią od razu, bo przeżyje szok, widząc cię w… dość żywym stanie. Lepiej. Aby nie mieszać w jej pięknej główce i nie odrywać jej od własnych zajęć ratowania przyjaciół i świata, poczekasz, aż rozwiąże wszystkie części popapranej legendy. Do tej pory będziesz się kurował, rozmyślając nad swoją szczęśliwą i żyjącą egzystencją. A jak już będziesz w dobrym stanie, a Lara załatwi wszystkie swoje sprawy związane z artefaktami, ja dorwę Majora – wtedy spotkacie się i będziecie sobie żyć długo i jak tylko chcecie. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Dobry plan?
Chujowy…
Chciał powiedzieć, ale poczucie paskudnej suchoty w ustach odebrało mu chęć prawienia kazań. Przewrócił tylko oczami, po czym, nie mając innego wyjścia, przytaknął skinieniem głowy, zgadzając się z Robertem. Gdy ten tylko zobaczył gest Kurtisa, uśmiechnął się szyderczo i podał mu kubek wody pod usta. Zwilżył je odpowiednią ilością płynu. Delikatnie unosił pojemniczek, aby Trent nadążał z upijaniem jego zawartości.
- No… to jesteśmy umówieni.
- Czekaj…
Usłyszał Robert, ale nie zareagował. Poczuł wibracje w kieszeni spodni, a po chwili wyciągnął z niej telefon.
- No? Leydon? Co jest… jak to pod wodą? Jakie sto minut? Minęło? To co się z nią teraz dzieje?! Na Sri Lance? Kurwa, stary, jak ja mam się dostać na Sri Lankę, jak jestem w Turcji… dobra. Tylko się uspokój, mam tam jakieś kontakty, załatwię jakąś ekipę ratunkową… nie jęcz już. Do usłyszenia.
Robert schował telefon. Kurtis przyglądał mu się badawczym wzrokiem pełnym niepokoju.
- Co…
 Nie dokończył. Nie musiał.
- Croft siedzi na… a raczej pływa po Sri Lance, pod wodą, Leydon gdacze coś o jakimś opóźnieniu, nie wiem, o co chodzi, ale sprowadzę ją do Londynu żywą, spokojnie.
Już szedł w stronę drzwi, kiedy po raz kolejny usłyszał już mniej zachrypnięty głos kumpla.
- Levis…
Odwrócił się.
- Ja nie… ale ty…
- Wysłów się. Nie mam czasu na duperele.
- Zajmij się nią.
Przytaknął, po czym otworzył drzwi i wyszedł ze szpitalnego pokoju.


***

Lara słuchała opowieści Roberta, pełna wdzięczności dla tego mężczyzny. Wierzyła, że gdyby nie on, być może byłoby już dawno po Kurtisie. Po jej marzeniach. Po jej szczęściu. Podziękowała mu głośno, patrząc byłemu inspektorowi prosto w jego piwne oczy. Twarz jego, chociaż smukła i często wykrzywiona w grymas irytacji i złośliwości, teraz odwzajemniła uśmiech, ukazując niewielkie dołeczki w policzkach.
- Nie mi dziękuj. Nie chciałem mieć z wami nic wspólnego. Chciałem dorwać Majora i mieć spokój, wy się z jakąś legendą zaczęliście pałętać mi pod nogami. Olałbym to, ale Afelis w drodze do hotelu zaczęła mi marudzić…
- Nie chcę dłużej o niej słuchać.
Nie potrafiła przyznać racji towarzyszowi, który od dawna próbował ją przekonać, że Athanasia zmieniła się. Podobno nie była już fałszywa. Może nadal rudowłosa, ale na pewno nie chciała od niedawna nikomu zaszkodzić. Zbłądziła, teraz naprawiała swoje błędy. Lara nie mogła znieść tego obrotu wydarzeń, nadal miała ochotę wydrapać jej oczy za wydarzenia w Polsce. Ruda o mały włos nie wsadziła jej do pierdla, wcześniej o jeszcze mniejszy włos nie podarowując jej w prezencie wstrząsu mózgu. Jeszcze przed tym ukradła jej złoty pierścień tuż z przed nosa, w Betlejem. W końcu uwiodła Kurtisa, co wcale nie było trudnym zadaniem, wspominając Alcatraz i Jarmilię Irinę Zuzanę czy jak jej tam było Martinez. Wszystkie kobiety mogły go sobie owinąć wokół palca, Lara twierdziła, że było to proste jak… coś naprawdę bardzo prostego. Była zazdrosna? Pewnie, że była. Miała do tego prawo. Poza tym nie lubiła pracować z kobietami. Doświadczenia życiowe mówiły jej, że przynoszą one same problemy i robią bałagan, po którym zwykle Croft musiała sprzątać. Pogodzeniu się z rudowłosą nie sprzyjały nawet fakty takie jak oddanie Larze skradzionych artefaktów dobrowolnie czy pomoc w ucieczce Zipowi, Winstonowi i Alisterowi.
Jaka tam pomoc? Ona uciekła, a oni? Otworzyła im drzwi i myśli, że spłaciła wszystkie swoje długi, odkupiła swoje winy? Niedoczekanie!
- Nie będę z nią pracować.
- Nie musisz. Po ostatnich wydarzeniach postanowiła wrócić do Czech. Opiekowała się twoim przydupasem… wybacz, Kurt… przez cały czas, kiedy wypoczywał w hotelu, póki nie dostała zawału, znajdując… a z resztą. Niech sam ci opowie. Niech się pochwali, jaką akcję odjebał w hotelu. Powinien kurować się do teraz. Co ci strzeliło do tego durnego łba, żeby uciekać? Mało ci wypadków? Mało kości cię boli?
Lara spojrzała na Kurtisa. Widziała na jego twarzy szeroki uśmiech, wydawało jej się, że w jego oczach dostrzegła chwilowe zamyślenie, jak gdyby wspominał ostatnie wydarzenia. Tak też było. Postanowiła namówić go, by opowiedział o tym jak najszybciej.


***

Noc.
Każda godzina dłużyła mu się niemiłosiernie. Wiedział, że co cztery godziny odwiedzała go pielęgniarka, podając odpowiednią, coraz mniejszą dawkę zaleconych przeciwbólowców, przekleństwem było jednak nie mieć w pokoju wiszącego zegarka. Jedynym jego zajęciem, prócz biernego wypoczywania w łóżku, było obserwowanie świata za oknem. Kiedy Levis wspomniał mu w Turcji, że opiekować się nim będzie Athanasia, nawet ucieszył się, że nie będzie musiał znosić ciemności czy ciszy w totalnej samotności. Rozczarował się. Nasia odwiedzała go nad wyraz rzadko, zajmując się swoimi, ważniejszymi sprawami. Gdy przychodziła, długo mogła opowiadać o tym, jak traktował ją Major w czasie porwania. Usprawiedliwiała się, dlaczego chciała wrobić Larę we włamanie do Collegium Maius, w Polsce. Mówiła, że wtedy jeszcze coś czuła do Kurtisa, ale zapewniała, że teraz już jej przeszło i da mu oraz Larze wolną rękę, gdy tylko będą mogli się spotkać. Kurtis wysłuchiwał jej opowieści, rozmawiał z nią, kiedy uważał za konieczne odezwać się, co robił niezmiernie rzadko. Aczkolwiek słuchanie świergotania, niepoukładanych myśli byłej dziewczyny było o wiele ciekawsze niż leżenie w samotności i oglądania ścian oraz biegających za oknem, wciąż śpieszących się gdzieś ludzi. Słuchał, jak mówiła, że jest zmęczona. Że musi pójść na zakupy, że musi nauczyć się żyć, bo Major nieźle namieszał jej w głowie, przeraził ją i zraził do świata. Opowiadała, że dopiero od niedawna przestała obawiać się chodzić sama po ulicach, wcześniej widziała jego szyderczy uśmiech, jego straszliwą twarz wszędzie. Kurtis już wcześniej, ale po jej opowieściach po stokroć poprzysiągł, że nie pozwoli mu już dłużej krzywdzić ludzi. Że kiedyś go dorwie. I wtedy zrodził się w nim plan ucieczki. Gdy kolejnej nocy Athanasia przyszła do niego i opowiedziała, że widziała się z Larą, że jest już w hotelu, prawie w pokoju obok, że wróciła ze szpitala na Sri Lance, doszła do siebie po tragedii pod wodą i następnego dnia wyrusza do Afryki z Robertem, wystraszył się. Chciał wstać, podejść do niej i lekko uderzyć ją w twarz, by się ocknęła. Chciał krzyknąć coś w rodzaju Co ty robisz, Croft?! Dopiero co wyszłaś ze szpitala, teraz znowu chcesz gdzieś jechać? Afryka? Pojebało cię?!
Musiał sam przed sobą przyznać, był pieprzonym hipokrytą. Gdy tylko Nasia wyszła z jego pokoju, a pojawiła się pielęgniarka z odpowiednią dawką różnokolorowych tabletek przeciwbólowych w plastykowym kubeczku, Kurtis wiedział już, że nie ma wyboru. Chciał już zobaczyć Larę. Nie mógł się tego doczekać. Poprosił o podanie mu jakiegoś bandaża czy czegokolwiek innego, by posmarować odleżyny jakąś maścią i owinąć je delikatnie materiałem opatrunkowym. Kobieta zdziwiła się, nie wiedziała, by Kurtis wcześniej skarżył się na jakiekolwiek odleżyny. By cokolwiek o nich wcześniej wspominał. Mimo to wyciągnęła ze swojej apteczki opakowanie bandażu i podała mu wraz z odpowiednim żelem w tubce. Praktycznie rzecz biorąc, mężczyzna po prostu wstał z łóżka obolały, co robił bardzo rzadko od wypadku w Turcji. Spojrzał groźnie na pielęgniarkę, natychmiast paraliżując ją swoją postawą. Nie wiedział, czy bardziej ze zdziwienia, czy ze strachu nie potrafiła się ruszyć, ale podszedł do niej i pchnął ją na łóżko.
- Wybacz mi, kobieto. Ale muszę spadać. Pobyłbym tu z tobą dłużej, gdyby ruda nie opowiedziała mi o jakimś wulkanie....
Krzyknęła, ale była drobna i delikatna, więc łatwo ścisnął jej nadgarstki jedną ręką, drugą zamykając jej usta. Nie chciał robić jej większej krzywdy, postanowił uciszyć ją najdelikatniej jak potrafił. Siedząc na niej okrakiem, oderwał dłoń od jej ust i położył ją na szyi.
Pięć.
Cztery.
Trzy.
Dwa.
Jeden.
Wiedział, że pójdzie sprawnie. Z dryblasem w legionie męczyłby się dwadzieścia sekund mocnego uścisku, zanim mężczyzna zemdlałby i odzyskał przytomność dopiero po chwili. Nieprzytomną kobietę, którą w myśli już przepraszał, szybko związał, zakneblował i schował w szafie, uprzednio wszystkie ubrania chowając pod łóżko. Wszystkie, prócz torebki pielęgniarki, z której najpierw wyciągnął portfel, by po chwili opróżnić jego zawartość. Dorwał się także do świeżej bielizny, zbyt szerokich jeansów, które potraktował paskiem i jakiejś śnieżnobiałej, eleganckiej koszuli zapinanej na guziki. Nie miał dużego wyboru, nie miał pojęcia, czy ciuchy te schował sobie tutaj Levis czy co. A może były przygotowane na specjalnie zaplanowane spotkanie z Larą, które miało nastąpić dużo później? To się ktoś zdziwi… 
Wychodząc z pokoju, złapał jedynie za kubeczek pełen tabletek. Z szafki wyciągnął inny, biały pojemniczek. Kodeinę. Kilka tabletek schował do kieszeni, kilka połknął na miejscu. Już czuł ból w żebrach, ale postanowił sobie, że żadna gehenna go nie zatrzyma. Wyszedł z hotelu totalnie obolały, chociaż paradoksalnie dopiero teraz czuł, że naprawdę żyje. Leżenie w łóżku, nie ważne jak dobrze działające na jego kości i nieprzyjemne pozostałości po odbytych zabiegach, nie było tak interesujące, jak działanie. A poziom adrenaliny podnoszący się z kroku na krok, działał lepiej niż najsilniejsze, przeciwbólowe zastrzyki czy roztwory mieszane w kroplówce z porcją jego kolacji.
Właśnie! Kolacja!
To właśnie przez nią wszystko się wydało.

***

- Gdybym nie zatrzymał się na moment w knajpie tuż obok lotniska, następnie nie znalazłbym odzieżowego, odpuszczając sobie najbliższy lot do Afryki, już dawno spotkalibyśmy się w Kenii. Natomiast postanowiłem wyruszyć za tobą dopiero po jakimś czasie...
- Wtedy Athanasia zadzwoniła do mnie, że Trent nawiał. Leydon natychmiast pojechał na lotnisko, znalazł go przy kasie biletowej. A że Kurtis jest uparty, nie chciał za nic w świecie wrócić do hotelu. Więc Dante musiał skapitulować i sam przywiózł… a raczej przyleciał z nim do Afryki. – Wtrącił szybko Robert. Lara zaczynała rozumieć układankę. Przypomniała sobie dziwny telefon w Tanzanii. Telefon od Afelis! Sama rozłączyła to połączenie, gdy dowiedziała się, że jej towarzysz rozmawia z rudowłosą abderytką.

***

            - Z tej strony Robert Levis, dzwoniono do mnie z tego nume…
- To ja.
Słyszał jej płacz w słuchawce. Nic nie rozumiał. Obok niego stała Lara, gapiąc się przed siebie. Wyprostowana. W oddali dostrzegała już zarysy tanzańskiego wulkanu.
- Nasia? Nie płacz…
- Ja nie mogę tak dalej, wybacz Robercie. Nie wytrzymam tutaj… odkąd Major mnie porwał, dookoła mnie dzieją się różne, dziwne rzeczy. To mnie przytłacza...
- Jeżeli chcesz, to wracaj do Pragi, nie trzymam cię przecież w hotelu na smyczy. Myślałem tylko, że pomożesz dojść do siebie…
- On uciekł! Zamknął pielęgniarkę w szafie! O mało nie dostałam zawału, kiedy go szukałam i usłyszałam dźwięki dochodzące z szafy…
Nic, tylko wciąż łkanie. Prawdziwa kobieta, psia mać.... marudna, przesadzająca panikara. Robert westchnął. Jak można tak dramatyzować z powodu odgłosów w sza... ale zaraz, zaraz. CO?
- Jak to uciekł?!


***

- Jesteś nieodpowiedzialnym, aroganckim, nieposłusznym i najbardziej nieostrożnym człowiekiem, jakiego znam. - Mruknęła. Po opowieści dwóch towarzyszy czuła, że wraca do niej dawno zgubione gdzieś w natłoku trudnych spraw poczucie humoru. Miała świadomość, że gdy tylko samolot wróci do Londynu, by mogła rozwikłać kolejną strofę legendy, i aby dorwać Majora i odzyskać przyjaciół, jeszcze wiele razy ten sam humor jej się spieprzy. Dlaczego wszyscy podejrzewali, że będzie w szoku? Owszem, była zszokowana tym, że mogła potrzymać za rękę najwspanialszego mężczyznę na świecie, którego nie musiała już opłakiwać. Ale nie był to szok, który jakkolwiek mógłby przeszkodzić jej w pracy.
- I kto to mówi… ledwo co wykaraskałaś się z przygody pod wodą na Sri Lance, a już wybrałaś się do Tanzanii… - odfuknął Trent, wzruszając ramionami. Udawał obojętnego na jej słowa. Ale tak naprawdę to, co mówiła, nigdy nie było mu obojętne. Za bardzo szanował zdanie tej kobiety. Poza tym, choć duma bardzo mu na to nie pozwalała, musiał przyznać, że ból chociażby żeber nie ustąpił. A nie tylko one nie dawały mu spokoju. Nie chciał tego jednak pokazywać przed tak liczną, bo aż trzyosobową publicznością.
- Dobra, skończcie, bo zaraz się popłaczę. Idę do Leydona zapytać, jak długo jeszcze będę musiał znosić wasze umizgi. Ej, Dante!
Krzyknął Robert i wstał z fotela, by udać się do kabiny pilota. W tym samym czasie Lara ponownie spojrzała na Kurtisa, który przyglądał się widokom zza szyby samolotu, ukrywajac skrzywiony wyraz twarzy. Mocniej ścisnęła jego dłoń i oparła swoje ramię na jego ramieniu. Nie dosłyszała cichuteńkiego syknięcia, które mimowolnie wypadło z ust Kurtisa, jaki skrzywił się jeszcze bardziej na myśl, że policzek Lary przylega teraz dość mocno do zabliźniającej się rany. Delikatnie, myśląc, że Croft zaraz zaśnie, i nie chcąc jej budzić, sięgnął do kieszeni po jedną z tabletek przeciwbólowych, w duchu modląc się, by była to ta najsilniejsza z nich wszystkich.
Tymczasem Lara wiedziała, że zaraz będzie musiała wrócić do pracy. Wcale nie chciała zasypiać, miała zamiar tylko na moment zamknąć oczy, tylko na sekundę oderwać się od wszystkiego i zagłębić we własnych myślach. Ta chwila była pierwszą od dłuższego czasu chwilą spokoju. Chwilą wyciszenia. Pierwszą i ostatnią, póki nie odbije przyjaciół. Chciała, by ta chwila… ten moment trwał jak najdłużej, chociaż paradoksalnie równie mocno chciała już być w domu z Alisterem, Zipem, Winstonem. Chciała mieć już wszystko za sobą, ale nie chciała odrywać głowy od ramienia Kurtisa i wysiadać z samolotu. Miała nadzieję, że Dante świetnie ją rozumie i wcale nie wykorzystuje całej mocy maszyny, by jak najszybciej znaleźć się w domu. A on rozumiał to nad wyraz dokładnie. Uśmiechnęła się do siebie, gdy usłyszała głośne krzyki Levisa.
- Kurwa, stary, co to ma być? Dopiero Syria? Jak ty lecisz?!


CDN


3 komentarze:

  1. Lilcia w formie! Po prostu- jedno wielkie wow! Rozdział jest świetny! Kurna, ale ty wszystko fantastycznie obmyśliłaś... I w tym momencie się wstydzę, że przy tej sytuacji na lotnisku w ogóle mi przez myśl nie przeszło, że Levis uratuje Kurta!

    A teraz tak od rzeczy. Już na początku rozdziału się poryczałam. Aj, aj, jak pięknie! Aż za pięknie. Coś czuję, że masz zamiar zaserwować jakieś bardzo smutne wydarzenie w najbliższym czasie. Za cukierkowo jest! :D

    Jak zawsze rozwaliły mnie świetne dialogi (a tak własciwie monologi, bo dzisiaj królował Levis z tym swoim ,,kurw*a").
    I tak w ogóle- czy Kurtis kiedykolwiek wcześniej był taki słodki że aż się w tej swojej słodkości rozpływa :3? Zdanie bez sensu, ale no on po prostu był arcysłodki dzisiaj.
    Co mnie najbardziej rozwaliło, to jego myśl o planie Levisa. ,,Chu*owy" To było przeboskie!
    Dzisiaj takiego nam romantycznego klimaciku dużo dałaś, mhrocznego trochę mniej, ale to nic nie szkodzi. Uwielbiam, kiedy wszystko układa się dobrze i Kurt zmartwychwstaje <3!

    PS Hm... zastanawiam się jak osoba która już pisała że nic nie napisze mogła napisać tak dobry rozdział! Well done jak zawsze! Aż miło popatrzeć (poczytać)na efekt powrotu królowej :).

    OdpowiedzUsuń
  2. I wszystko jasne!;) Wspaniale się wyjaśniły wszelkie dotychczasowe niejasności.;) No jasne, że to Robert... Teraz już rozumiem o co chodziło mu w poprzednim rozdziale, że coś przed Larą ukrywał i nie chciał powiedzieć co. Ukrywał fakt, że Trent żyje!;)

    Naprawdę Larze można tylko pozazdrościć takich wiernych i kochanych przyjaciół, sama bym chciała takich mieć!;) Mam nadzieję, że kiedy już dorwą Majora, uratują porwanych itp. to Lara zrobi niezłą bibę w Croft Manorze dla przyjaciół.;)

    Aż miło było poczytać o tym, jak to się wszystko działo z Kurtisem wcześniej, oczywiście pomysł zamknięcia pielęgniarki w szafie genialny.;) Został mi jeszcze jeden rozdział do nadrobienia, nie mogę się doczekać! A słuchaj, a co się stało z tym młodym Niemcem, którego uratowali? Bo on też leciał z nimi tym samolotem, nie?;) Nic o nim w tym rozdziale nie było, może to nikt ważny, może będzie coś w trzydziestym rozdziale. Idę czytać! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kompletnie o nim zapomniałam, pewnie go gdzieś zostawili po drodze xD
    Dziękuję za cudny komentarz i za to, że się interesujesz bytem tej historii ^^

    OdpowiedzUsuń